wtorek, 25 lutego 2014

Urodziny bloga :D


Hej. Nie zabijajcie, błagam. Mockingjay-on-Fire-sklerotyczka-niedotrzymująca-obietnic powraca ;-; (tak, wiem, obiecałam też miniaturkę i jest prawie gotowa XD za niedługo wstawię :P)
17 lutego (tak, to jest właśnie mój refleks + skleroza + Igrzyska w Soczi, które kompletnie mnie zdekoncentrowały) minął dokładnie rok od wstawienia tu prologu...

Od tego czasu dużo się zmieniło - zmieniłam się również ja sama. Ale...
Ktoś (konkretnie Kraken zUy) poprosił mnie o (cytuję): alternatywne zakończenie. Radosne i urocze. ;) Ok :D Jako, że są urodziny bloga, to poszalejemy XD PS. dzięki N.K.K. za zainspirowanie mnie fragmentem komentarza (cytuję:  Czuję się, jakby następny rozdział miał się zacząć "Podnoszę się z łóżka i orientuję, że to był tylko sen. Nie wylosowali mnie na Igrzyska...")
A dla tych, którzy dotrwają do końca tej mdłej i słodkiej historyjki... mała niespodzianka ;) Pamiętacie, jak kiedyś wspominałam o sesji zdjęciowej w stylu Czterdziestych Igrzysk Głodowych? Kiedy już przeczytacie zakończenie, możecie obejrzeć sobie zdjęcia. Wstawiam te normalne, bo przez większość czasu miałyśmy z koleżanką jakieś odpały... i lepiej, żeby niektóre fotki nigdy nie wyszły na światło dzienne XD No dobra... zaczynamy ;) Będzie tak słodko, że się chyba porzygacie, więc się przygotujcie. Dla urozmaicenia będzie to opowiadanie z perspektywy Sama.

Budzi mnie jej krzyk. 
Potem szlocha i krztusi się własnymi łzami. Szybko przygarniam ją do siebie, a ona wtula się we mnie jak mała, bezbronna dziewczynka. Jest taka drobna i krucha. Cała się trzęsie.
-Co się stało, Amy?-pytam przerażony.
- Koszmar. A przynajmniej mam nadzieję, że to był koszmar.
I wyrzuca z siebie słowo za słowem. Zaczyna od jakiegoś pożaru. Przerażony przerywam jej.
- Amy! Ty i twoja mama żyjecie! Nie było żadnego pożaru!
Chciałem też powiedzieć, że jej brat żyje. Niestety to nie jest prawda. Został wylosowany na Czterdzieste Głodowe Igrzyska. Razem z dziewczyną z Dwunastki o imieniu Diana przetrwali kilka dni w sojuszu, lecz gdy zaczęli się zastanawiać jak przeżyć we dwoje, organizatorzy zesłali na nich bolesną śmierć z rąk zmiechów. To na cześć Diany i Roya Amy nadała imiona naszym dzieciom.
Słucham dalej i w połowie już rezygnuję. Nie przerywam jej, słucham tragedii, która rozegrała się w jej koszmarze, orientuje się, że z moich policzków skapują łzy. Amy też płacze. Po chwili kończy.
- Ja umarłam, Sam. Umarłam.
Ból w klatce piersiowej jest niewyobrażalny. Wywołała go sama myśl o śmierci mojej Amy. 
- Nie. To był tylko koszmar, tak? Nic się nie stało. Już jest dobrze. Jestem przy tobie. Zawsze będę. Nigdy cię nie opuszczę, słyszysz?!
Kiwa głową i wtula się we mnie. Pozwalam jej płakać, obejmuję ją, gładzę po policzkach mokrych od łez i śpiewam. Jedną z tych wielu kołysanek, które śpiewała naszym dzieciom, gdy jeszcze miały problemy z zasypianiem w ciemnościach.
Po kilku fałszywych nutach wiem, że nawet nie powinienem zaczynać, więc przestaję, ale Amy prosi, żebym kontynuował. Niepewnie zaczynam od nowa. 
Siedzimy tak na łóżku wtuleni w siebie, oddychamy jednym tempem. Dalej śpiewam, a w powietrzu tworzy się jakaś dziwna kakofonia dźwięków. Na parapecie przysiada kosogłos, który przyleciał z pobliskiego drzewa, i powtarza wyśpiewywane przeze mnie tony.
Wtedy te dziwne dźwięki dopełniają się i tworzą wspólną całość. Po raz pierwszy w życiu odczuwam przyjemność ze śpiewu. Nigdy nie lubiłem tego robić, ale teraz, gdy widzę uśmiech Amy wpatrującej się we mnie jak w obrazek, gdy słyszę śpiew kosogłosa i czuję w powietrzu ciepły powiew nadchodzącego lata, to ma dla mnie jakiś dziwny sens.
Po chwili nastrój pryska. Słychać tupot dziecięcych nóżek biegnących po schodach. Pierwsza do pokoju wpada sześcioletnia Diana, śmiejąc się. Jest taka śliczna, wygląda kropka w kropkę jak Amy, kiedy była w jej wieku.
Za nią wbiega Roy, bardzo podobny do mnie. Po mamie odziedziczył tylko włosy skręcające się w delikatne fale.
Roy, w przeciwieństwie do Diany, nie śmieje się. Cieknie mu z nosa i szlocha.
-Co się stało, kochanie?-Amy bierze go na kolana, a Diana, chichocząc, przysiada na krawędzi łóżka.
-Diana powiedziała Ellie, że nie potrafię zasnąć bez lampki! A to nieprawda, bo jestem już duży i nie boję się ciemności! I teraz pewnie Ellie myśli, że jestem tchórzem...
Ellie Martin to córka Sue, naszej przyjaciółki z lat szkolnych, i jej męża, Dave'a. Dziewczynka bawi się z naszymi dziećmi w wolnym czasie. Jest od nich rok młodsza, ale świetnie się rozumieją i żywimy nadzieję, że Ellie stworzy kiedyś z Royem udaną parę.
Amy wzdycha.
-Nie martw się, Ellie na pewno tak nie pomyślała! A ty, mała kłamczucho-tutaj dźga Dianę w brzuch, a ta chichocze-masz skończyć gadać bzdury!
Diana przytakuje.
-Mamo? Bo wiesz... Ellie ma małego braciszka. Ja też chcę mieć małego braciszka, a jak się spytałam cioci Sue skąd go wzięła, to powiedziała, że mam cię poprosić, bo ty wiesz skąd go wziąć...
Zapada cisza. Czuję, jak Amy zaciska palce na mojej dłoni.
Wiem, o co chodzi. Wiem, jak bardzo Amy się boi. Przy porodzie bliźniaków omal nie zmarła, do pełni sił wracała przez kilka miesięcy. Gdy dwa lata później staraliśmy się o dziecko, straciła je. Wiem, jak bardzo ją to bolało, jak bardzo pozbawiło ją to sił i jak bardzo odczuła stratę. Nawet nie próbowałem rozmawiać z nią o kolejnym dziecku, mimo że tak bardzo go pragnąłem.
- Idźcie się pobawić z Ellie. Diano, przeproś brata i powiedz Ellie, że to, co mówiłaś, jest nieprawdą.
- A co z braciszkiem? - pyta jeszcze mała, ale brat ciągnie ją za sobą, więc się poddaje.
Wychodzą.
- Amy... spójrz na mnie.-mówię cicho. Robi to. Jej oczy są pełne łez. Boi się. Widzę to, lecz udaje mi się tylko wykrztusić:-Nie musimy tego robić, jeśli się boisz.
Kręci głową i pozwala łzom popłynąć.
- Nawet nie wiesz, jak bardzo się boję. Ale też chcę tego, ponad wszystko. Chociaż spróbujmy.
Więc próbujemy. I długo się nie udaje. Przez kilka następnych miesięcy Amy wciąż chodzi zdołowana. Wielokrotnie namawiam ją, żebyśmy przestali.
Uparcie odmawia. Pewnego dnia, gdy wracam po pracy do domu już wiem, że to się stało. Niewyobrażalna radość i wesołe iskierki tańczące w jej oczach mówią wszystko. Gdy wpada w moje ramiona rzucam wszystko i po prostu ją całuję. Dawno nie czułem takiego szczęścia.
Zostaje zmącone dopiero w siódme urodziny bliźniaków. Obiecaliśmy sobie, że gdy skończą siedem lat, wyjaśnimy im dokładne reguły Głodowych Igrzysk. Do tej pory znają tylko podstawowe szczątki informacji - to co słyszeli od rówieśników, lub to, co widzieli w telewizji. Nie pozwalaliśmy im oglądać Głodowych Igrzysk, a na Dożynki zabieraliśmy tylko z przymusu, bo chcieliśmy, żeby te kilka pierwszych lat dzieciństwa spędziły we względnej beztrosce. Igrzyska kojarzą im się z czymś złym, ze strachem, okrucieństwem, ze ściskiem tłumu na placu. Z karteczkami.
Siedzimy wtedy z nimi w ich małym pokoiku i Amy mówi. Spokojnym, pewnym, ale drżącym od emocji głosem. Staram się jej pomóc, ale słowa nie przechodzą mi przez gardło.
Tłumaczy dzieciom dokładnie system astragali, przebieg Dożynek, kolejne etapy Igrzysk. Słuchają cierpliwie, ale widać, że są przerażone. Pierwszy raz od dawna nie protestują, kiedy zostawiamy im zapaloną lampkę do snu.
Widzę ulgę wymalowaną na twarzy Amy, gdy kładzie się spać. Ma zamknięte oczy, ale gdy wsuwam się obok niej do łóżka słyszę, że jej oddech jest nieregularny, zbyt nieregularny jak na sen. Tulę ją więc mocno do siebie i uspokajam.
Po paru miesiącach namawiam Amy, żeby na jakiś czas porzuciła pracę, żeby nie zagrozić ciąży. Zostaję więc w lesie od świtu do zmierzchu, aby wyżywić całą rodzinę, lecz nie przeszkadza mi to, bo robię to dla dobra osób, które kocham. Wiem, że Amy może w każdej chwili liczyć na pomoc Sue, więc jestem o nią spokojny.
Destiny przychodzi na świat w piękną kwietniową sobotę. Diana okazuje jawne niezadowolenie faktem, że jest siostrzyczką a nie braciszkiem, którego chciała, lecz Roy jest bardzo zadowolony. Przyniósł nawet kilka kwiatów zerwanych w budzącym się do życia ogrodzie i ustawił w wazoniku na parapecie w pokoju małej.
Jest pięknie. Ostatnie wydarzenia uświadamiają mi, że miłość potrafi zmienić nawet najokropniejsze miejsce w raj. Wiem, że za kilka lat będziemy drżeć o życie naszych dzieci na każdych Dożynkach, ale póki co się tym nie przejmuję.
Teraz przejmuję się tylko tym, aby być dobrym ojcem i mężem. Patrząc w kochające oczy Amy i słysząc śmiech moich dzieci mam wrażenie, że odpowiednio wywiązuję się z tej roli. I to właśnie jest szczyt szczęścia.






No dobra, wytrzymaliście (albo i nie), więc teraz szykujcie się na zdjęcia, za pęknięte monitory nie odpowiadam XD

















 Tadam! XD Boże, nie XD Dłużej już nie odwlokę momentu publikacji tego XD No... to do zobaczenia, postaram się wrzucić tę miniaturkę jak najszybciej (jeśli nie zapomnę, co jest baaaardzo możliwe ;-;)

czwartek, 23 stycznia 2014

Kochani :)

Teraz mam ferie, więc do końca przyszłego tygodnia postaram się dodać miniaturkę albo dwie ;) 19 lutego będzie roczek od wstawienia pierwszego posta i na tę okazję też mam dla Was niespodziankę :D 
Ale póki co: 
Chciałam zaprosić wszystkich na mojego nowego bloga: http://powrot-do-narnii-kaspian.blogspot.com/ ;)
Jak można się domyślić po adresie to fanfiction dotyczące "Opowieści z Narnii". Z góry uprzedzam, może Was zaskoczyć i nie zamierzam się za bardzo trzymać kanonu, jednak postaci, które znacie, jeśli przeczytaliście tę książkę, występują. Inność tego bloga... no cóż, musicie sami zobaczyć na czym polega. Na razie opublikowałam tylko prolog, ale w najbliższym czasie powinny się pojawić kolejne rozdziały, bo mam je w głowie i potrzebuję tylko odrobiny czasu i cierpliwości, żeby przelać je w komputer ;P Jeśli zostawicie jakiś komentarz lub dodacie do obserwowanych będzie mi bardzo przyjemnie ;)
Postaram się jak najszybciej pojawić z jakąś miniaturką. Trzymajcie kciuki  ^.^ 
Pozdrawiam Was serdecznie 
Mockingjay on Fire :)
PS: Nie zapominajcie o http://artist-hill-montmartre.blogspot.com/ :D

sobota, 14 grudnia 2013

Piosenka :D

Witajcie, Trybuci! :D
Rozpoczęłam działalność muzyczną :D
http://www.youtube.com/watch?v=C3mPyKus-3I Oto pierwszy teledysk :3
Wiadomo, nie jest profesjonalny. Nagrywałam go przez niecałe pół dnia z wujkiem z Niemiec i koleżankami, z którymi wcześniej ćwiczyłam jakieś 20 minut, a przedtem nie słyszały tej piosenki ;) . Myślę jednak, że zrobiliśmy wszystko co się dało w tak krótkim czasie. Mam nadzieję, że będzie się Wam podobać ;)
Muzyczne pozdrowionka śle Wam Mockingjay On Fire! :D

czwartek, 12 grudnia 2013

Miniaturka 1 - Prawdziwa miłość. Część pierwsza - Ukojony ból.

Witajcie :D Po długiej nieobecności wracam. Chciałam przedstawić pierwszą miniaturkę z cyklu o miłości Diany i Alexa ;) Jest króciutka i to "takie nic", ale wkrótce powstaną kolejne ;P Leżę chora w łóżku i robię wszystko, żeby tylko się nie nudzić i w efekcie powstała właśnie ta miniaturka oraz nowy rozdział na http://artist-hill-montmartre.blogspot.com/ ;) Może napiszę jeszcze coś, ale nie obiecuję. Wybaczcie, że zaniedbałam blogi - i moje i Wasze - ale ostatnio kompletnie nie miałam czasu ;c Pełno sprawdzianów, prezesowanie w chórze, dodatkowy angielski, harfa, lekcje śpiewu, próby chórów, kręcenie klipu muzycznego (efekt mogę Wam zaprezentować niedługo), szkoła, szkoła i jeszcze raz szkoła... za dużo tego wszystkiego (aż się pochorowałam od nadmiaru pracy i obowiązków).  Mam nadzieję, że wybaczycie ;)
__________________________________________________

- Wariatka! Głupia! Odejdź! Nie chcemy się zarazić! - krzyczy grupka chłopców. Na podłodze leży czternastoletnia dziewczyna i nie potrafi się podnieść. Jest zbyt słaba i wycieńczona.
Kuli się ze strachu, boi się, że po raz kolejny zrobią jej krzywdę, lecz nagle słyszy krzyk.
Zbiera się na odwagę i spogląda w górę.
Alex Irving, chłopak z jej klasy zaatakował jej prześladowców z zaskoczenia. Jeden chyba uderzył głową o ścianę, bo spływa po niej krew, a chłopak leży nieprzytomny na podłodze. Pozostali stoją przerażeni i boją się poruszyć.
Alex wyciąga rękę do Diany.
Dziewczyna z trudem wstaje i niepewnie patrzy w oczy chłopaka.
W jej spojrzeniu niemal słychać pytanie „ale ty mnie nie skrzywdzisz?”.
Chłopak kręci głową i ją przytula. Jest zbyt oszołomiona, żeby cokolwiek czuć.
Podchodzi do nich nauczycielka historii Panem.
- Irving. Do dyrektora.
Diana zamiera. Jest śmiertelnie przerażona.
- To moja wina! On mnie bronił! - krzyczy i płacze, lecz nauczycielka ją ignoruje i idzie do dyrektora, ciągnąc za sobą Alexa.
Dziewczyna odczekała, aż oboje wejdą do pomieszczenia i przyczaiła się za ścianą.
Wsłuchuje się w krzyki dobiegające z gabinetu, lecz są zbyt niewyraźne i stłumione, żeby rozróżnić jakieś słowa. Po chwili słychać jakieś świsty i krzyki Alexa. Diana szlocha i zaciska zęby, nie mogąc znieść myśli o tym, że chłopak cierpi. Po chwili zostaje wyrzucony z gabinetu.
- Nic mi nie jest! - mówi, a z jego dolnej wargi ścieka krew. Dłonie ma całe czerwone, w niektórych miejscach porozcinane.
- Właśnie widzę - mruczy Diana i wyprowadza chłopaka ze szkoły. Jest południe, więc i tak za chwile powinni udać się do lasu – ich specjalizacja polegała nie tylko na tym, że pracują, lecz także uczą się w szkole – zajmują się transportem drewna. Uczą się, które dystrykty preferują poszczególne towary, obliczają ładowność wagonów pociągów, zyski i straty ze sprzedaży, a popołudniu wykorzystują to w praktyce i pomagają w transportowaniu towarów.
Dochodzą do leśnego źródła.
Alex z rozkoszą wkłada piekące i szczypiące palce do lodowatej wody. Diana mu je przemywa.
- Nie podziękowałam ci jeszcze... więc dziękuję. - Mówi, wciąż delikatnie pocierając dłonie Alexa.
- Nie ma za co - chłopak uśmiecha się do niej.
Siedzą chwilę w milczeniu, aż w końcu Diana pyta:
- Co ci zrobili?
Alex krzywi się.
- Linijka. Kazali mi wybrać, którą mnie będą bić. Wybrałem najmniejszą, bo myślałem, że będzie najmniej boleć, ale było odwrotnie. A wargę rozwaliłem, bo zagryzałem na niej zęby z bólu.
Diana jest wstrząśnięta.
- Oni są okrutni...
Alex kiwa głową. Znów milczą. Patrzą na płynącą w źródełku wodę.
- Lepiej? - pyta po chwili Diana, a Alex potakuje.
- Ale wiesz... ciągle boli. A wiesz, co moja mama robiła, jak byłem mały i się skaleczyłem?
Diana kręci głową.
- Całowała zranione miejsce. - Alex splata swoje dłonie z dłońmi Diany, a ona całuje każdy palec po kolei. Każdy milimetr jego dłoni pokrywa pocałunkami. Z czułością, delikatnością... Dawno nie czuł się tak dobrze.
Diana spogląda na niego i uśmiecha się.
Alex nagle śmieje się i mówi:
- Wiesz, co mnie jeszcze boli? Usta.
Wygląda, jakby chciał jeszcze coś dodać, ale Diana mu nie pozwala.
Całują się i zapominają o wszystkim dookoła.

piątek, 1 listopada 2013

Epilog

Sześćdziesiąt sekund.
Tyle trybuci mają czasu, zanim rozpocznie się rzeź. Nim rozpoczną się Pięćdziesiąte Dziewiąte Głodowe Igrzyska.
Wydaje się, że te sekundy płyną wolno, leniwie, lecz dla każdego trybuta są one nieubłaganie szybkie, zbliżają błyskawicznie do śmierci.
Ale dlaczego?
To pytanie zadaje sobie wiele osób. Tego nie wie nikt. Nikt nie wie, dlaczego Kapitol krzywdzi innych, dlaczego co roku tłumy muszą patrzeć na rzeź niewiniątek?
W tych sześćdziesięciu sekundach w całym kraju zostaje uronionych wiele łez, wyszeptanych wiele słów. W tych sześćdziesięciu sekundach mieści się cierpienie, rozpacz i tęsknota.
Dla Diany Evoy ten czas to moment na wspomnienia. Przeżywa życie na nowo. Wspomnienia odtwarzają się w jej głowie jak film. Każdej zmianie wspomnienia towarzyszy tępy ból i huk armaty, jakby właśnie umierał trybut.
Widzi przed sobą brata. Prowadzą ich do jakiegoś pokoju w Domu Sierot. Informują ich, że ich mama zmarła przy porodzie, a ojciec zaginął, gdy mieli trzy lata.
Bum. Sceneria się zmienia.
Diana leży na podłodze, nie potrafi wstać, głód przezwycięża wszystko inne... dziewczyna ma ochotę umrzeć...
Bum.
Ktoś kopie ją, spluwa na nią...
Bum.
Słowa "jesteś córką zwyciężczyni" obijają się echem po jej głowie.
Bum.
Krew rozbryzguje się na ścianie, pierwszy raz ktoś broni dziewczynę przed napaściami rówieśników...
Bum.
Roy, brat Diany trafia na Igrzyska w wieku piętnastu lat... wygrywa...
Bum.
Diana klęczy przy łóżku w Wiosce Zwycięzców i próbuje uspokoić brata miotającego się przez sen...
Bum.
Pierścionek zaręczynowy otrzymany od Alexa Irvinga pięknie błyszczy na słońcu.
Bum.
Dwie karteczki. Dwa nazwiska. Koniec marzeń o szczęściu w przyszłości i byciu razem. Diana i Alex trafiają na arenę.
Bum.
Suknia z liści szeleści przyjemnie w dłoniach dziewczyny...
Bum.
Palce Alexa błądzą po jej delikatnej skórze, usta spotykają usta...
Bum.
Awoks, jego zielone oczy. Blond włosy. Mógłby być jej rodziną. A właściwie... dlaczego w ostatnich chwilach przed śmiercią Diana wspomina akurat tego awoksa?
Z zamyślenia wyrywa ją dźwięk gongu.
Machinalnie rusza. Nie zdąża nawet dobiec do Rogu, gdy w jej szyję wbija się nóż i pada bez życia. Gdy widzi to Alex, od razu podbiega do mordercy i zabija go jednym ciosem.
Błyskawicznie dopada martwego ciała Diany. Przytula ją do siebie, choć dziewczyna już nic nie może czuć, i krzyczy, płacze. Nic nie widzi przez łzy. Czuje tylko ból i rozpacz. Pragnie umrzeć.
Jego życzenie jest spełnione przez szesnastolatkę, która posyła strzałę prosto w jego szyję.
Dwa martwe ciała nic nie znaczą dla trybutów wokół. Przestały istnieć z momentem, w którym uleciało z nich życie...
***
...Szklanka rozpryskuje się w drobny mak, gdy z hukiem uderza o podłogę. Roy nie powstrzymuje emocji. Płacze za siostrą.
Blight, który również przeżył Igrzyska, zostawia go z samym sobą. Wie, co to znaczy cierpieć po stracie bliskiego.
W pomieszczeniu panuje nieznośna cisza. Przerywa ją krzyk Roy'a, który słychać w całym budynku.
Jedno słowo.
NIE.
Ona NIE MOGŁA umrzeć.
Przecież ona żyje, prawda?
Musi żyć.
Rzeź przy Rogu skończyła się. Słychać armatnie  wystrzały, które sprawiają, że Roy wpada w rozpacz.
Żyje, musi żyć!!!
A jeśli... jeśli jednak nie? Czy życie jeszcze jest coś warte bez siostry?
Nie zastanawia się ani chwili. Sięga po nóż, leżący na stole. Przełyka ślinę i przystawia zimną stal do klatki piersiowej. 
Jeden, stanowczy ruch.
Wolność. Ucieczka.
Odlicza w głowie... 3, 2, 1...
W momencie, gdy nóż ma przebić skórę, ktoś odciąga ostrze od chłopaka.
Roy spogląda w oczy awoksa, który jawił się we wspomnieniach jego siostry w ostatnich chwilach jej życia.
- Dlaczego to zrobiłeś? -pyta.- Czemu chcesz ocalić nic niewartego mnie?
Awoks bierze kartkę i długopis. Pisze kilka słów, które zmieniają wszystko:
Bo jesteś moim synem.
Roy nagle przypomina sobie jakieś niewyraźne obrazy, które kiedyś go męczyły. Ojciec zniknął, gdy razem z Dianą mieli po trzy lata, więc go nie pamiętali.
Jest zszokowany, ale uświadamia sobie prawdę.
- Oni... oni nam cię zabrali... Tato.
Z oczu mężczyzny płyną łzy. Skrzą się delikatnie w jego oczach, tak podobnych do oczu Roy'a. Przytula do siebie syna i płaczą. Płaczą nad losem. Nad złym losem, który spotkał ich, który spotkał Dianę, który spotkał wszystkich obywateli Panem.
Strażnicy Pokoju wpadają do pomieszczenia. Sam Evoy wskazuje na syna i na swoje serce. Kocham cię - to chce przekazać. Roy to rozumie i odpowiada tym samym. Po chwili Sam pada martwy, zabity strzałem z karabinu jednego ze Strażników. Jego krew tworzy kałużę na podłodze, na ustach jednak błąka się uśmiech. W ostatnich chwilach życia doświadczył szczęścia i miłości syna, czegoś, czego nie było dane mu czuć od piętnastu lat...
Roy rzuca się na kolana i płacze nad kolejną osobą, która odeszła. Został na świecie sam.
Opuściła go nawet nadzieja na lepszą przyszłość.

Opuściła go wiara.
Nie pozostało już nic, dla czego byłby w stanie żyć.


___________________________
Wiem, zmaściłam tym epilogiem. ._. Nie bijcie, proszę... Miałam od początku zaplanowane zakończenie, ale nie miałam pojęcia jak ubrać je w słowa. Wyszło z tego coś takiego, z czego nie jestem zadowolona, ale pisałam to po raz 1234567890098765432112345676543234, więc stwierdziłam, że to i tak najlepsza wersja ._.
Nie porzucam tego bloga, będę co jakiś czas (emm... co jakieś 2 miesiące XD?) wrzucać miniaturki. Mam nadzieję, że od czasu do czasu ktoś tu będzie zaglądać i nie zostanę zapomniana :P Tymczasem zapraszam na http://artist-hill-montmartre.blogspot.com/, który jest obecnie moim głównym blogiem. Mam pomysły na trzy inne, ale mniejsza o to XD Musiałabym trochę przysiąść i pozakuwać historii. Jak coś nowego się pojawi to dam Wam znać.
Dobrze... a teraz wypadałoby podziękować paru osobom. Dziękuję Avadzie, która zostawiła tu pierwszy komentarz, Julcexxd, która zrobiła to jako druga. Dziękuję Lily Nimrodiell, dzięki której blog zaczął żyć. I SERDECZNIE DZIĘKUJE WSZYSTKIM CZYTAJĄCYM I KOMENTUJĄCYM! Ku mojej radości, wymienianie wszystkich zajęłoby dużo czasu, więc tylko chcę Wam powiedzieć, że wywoływaliście uśmiech na mojej twarzy, dodawaliście mi sił i motywacji. 
Jesteście cudowni!
Dziękuję wszystkim jeszcze raz.
Szczęśliwych Głodowych Igrzysk i niech los zawsze Wam sprzyja.
Pozdrawiam, Mockingjay on Fire.
Głodowe Igrzyska uważam za zakończone.

piątek, 20 września 2013

42.

Czuję ból. Największy ból, jaki czułam w całym moim życiu. Ale jednocześnie nie jestem w swoim ciele. Widzę wszystko… właściwie, to gdzie ja jestem? Już na górze, czy w jakimś konkretnym miejscu? Mam wrażenie jakbym była wszędzie, albo jakby mnie nigdzie nie było.
Widzę siebie wrzeszczącą się i szamoczącą na łóżku szpitalnym. Wokół mnie kręci się mnóstwo lekarzy, pielęgniarek…
Zastanawiam się, po co oni tak starają się mnie utrzymać przy życiu. Przecież i tak za parę chwil już będę martwa.
Spoglądam na dół i zauważam, że Sam mocno ściska moją dłoń. Szlocha. Tak bardzo mi go żal, ale będzie musiał sobie poradzić beze mnie.
Sue płacze i wtula się w Dave’a. Ten zachowuje kamienną twarz, ale widzę, że aż kotłuje się w nim od emocji.
W jednej sekundzie wracam do swojego ciała.
Słyszę jakieś niezrozumiałe słowa, nazwy środków, urządzeń. Ktoś wbija mi strzykawkę w żyłę i ból jest jakby bardziej tępy, przytłumiony, ale tylko odrobinę.
Nie wiem, co się ze mną dzieje.
Czuję, że to Roy pierwszy przyjdzie na świat. Kocham moje dzieci, ale chwila, w której się urodzą napawa mnie niemożliwym lękiem. Ból nasila się, dławię się własnymi krzykami i szlochami, nie mam pojęcia, co jest prawdą, a co tylko urojeniem. Zaciskam mocno dłoń na dłoni Sama, wbijam paznokcie drugiej ręki w prześcieradło na łóżku szpitalnym. Rozdziera się. Międlę je w dłoni, żeby coś odwracało moją uwagę od bólu. 
Cierpienie z każdą sekundą się nasila. Nie wiem, czy będę w stanie urodzić dzieci, czy dotrwam do tego momentu. Karcę się w myślach i zaciskam zęby na policzku. Czuję smak krwi. Muszę to dla nich zrobić. Muszę wytrzymać!
Mamo…- słyszę głos Roya. Nie mojego brata, to mówi do mnie mój syn. Jednak ich głosy są tak podobne…
Co skarbie?
Ja chcę już wyjść na świat. Chcę go zobaczyć. Ale nie dam rady sam, musisz mi pomóc. Weź się w garść mamo. Zrób to dla mnie. Kochasz mnie, prawda? Ja już pokochałem ciebie…
Robię to. Zaciskam dłonie jeszcze mocniej i zapieram się. Kompletnie nie kontaktuję ze światem. Jest tylko ból i świadomość, że ten ból zaraz mnie wykończy. Nie dam rady!
...Dam radę. Teraz nie mogę się poddać!
Po jakimś czasie udaje mi się. Rodzę zdrowego synka. Śmieję się i płaczę jednocześnie. Wszyscy wokół mnie wspierają, dopingują, lekarze od razu myją syna. Sam ani na moment nie puszcza mojej dłoni. Jest moim punktem oparcia. Wiem, że żeby Diana przyszła na świat czeka mnie jeszcze cięższa droga. Ale to przecież moje dziecko! Muszę to dla niej zrobić! - myślę. Biorę się w garść.
Nie pamiętam zbyt wiele z następnych kilku godzin. Cały czas towarzyszy mi ból, a ja błądzę między dwoma światami.
Czasami wydaje mi się, że to już, że moje serce stanęło, ale przecież nie mogę się poddać. Muszę urodzić córkę. Wyobrażam sobie jej uśmiech, urocze dziecko raczkujące po domu. Sama kochającego ją mocno. I wiem, że muszę to dla niej zrobić.
To istny koszmar. Czuję się jak w jakimś nienormalnym świecie. Roy płacze i krzyczy, ja płaczę i krzyczę, Sam płacze, Sue płacze, wszyscy płaczą.
Walczę. We mnie są dwie osoby, jedna chce już zasnąć wiecznym snem, poddać się. Druga walczy o to, żeby urodzić córkę.
W końcu, po ciężkim boju, ta druga wygrywa.
Tej, która chce umrzeć, pozostaje zaszyć się na chwilę w jakimś zacisznym miejscu i opatrzyć rany po bitwie. I tak zaraz wróci.
Z wysiłkiem otwieram oczy. Sam uśmiecha się na ten widok i woła lekarzy. Przychodzą z naszymi dziećmi. Już umytymi, czystymi.
Śliczne dzieci. Czy… ja naprawdę jestem ich matką? Muszę. Muszę je wziąć na ręce. Muszę dotrwać do tej chwili. Chcę je chociaż raz do siebie przytulić. Walczę z wiecznym snem, który wyraźnie bierze mnie w swoje macki. Odganiam je.
Jestem całkowicie wycieńczona. Brakuje mi nawet łez, by zapłakać ze szczęścia. Nie potrafię nic powiedzieć, więc tylko się uśmiecham. Sam daje mi dzieci do rąk. Głaszczę je chwilę i oddaję mężowi. On daje dzieci lekarzom i zaraz chwyta mnie za rękę. Jego dotyk koi ból.
Wszyscy wpatrują się we mnie ze łzami w oczach. Nagle Sue puszcza Dave'a i podchodzi do mnie. Łapie mnie za drugą dłoń. Czuję miłe ciepło przyjaźni.
Już mogę odejść. Z uśmiechem na ustach, godnie, w towarzystwie ludzi, których kocham. Jestem szczęśliwa. Za chwilę spotkam Roy’a, mamę i tatę… Czy to nie jest cudowna nagroda za cierpienie?
Nie potrafię przełknąć śliny. Zasycha mi w gardle. Uśmiecham się do Sama i Sue. Są przy mnie. Kocham ich. Podchodzi do mnie lekarka z dziećmi.
Patrzę na nich wszystkich ostatni raz. Z uśmiechem i łzami w oczach. Już prawię nie czuję bólu. Jestem świadoma, że za chwilę przestanę czuć go wcale.
Cieszę się, że to akurat tak się skończyło. Może i bolało, ale mogę odejść szczęśliwa.
Zamykam oczy. Już ich nie otworzę.
Moje serce staje.

sobota, 14 września 2013

41.

Jak pewnie zauważyliście, historia Amy chyli się ku końcowi. Przewidziałam jeszcze jeden rozdział, epilog i podziękowania. Bardzo się cieszę, że czytacie. Od czasu do czasu będę wrzucała miniatruki dotyczące np. dalszych losów Diany i Roy'a... 
Aha, zapraszam jeszcze raz na: http://artist-hill-montmartre.blogspot.com/. Gdy skończę pisać Igrzyska, więcej czasu poświęcę temu blogowi i jak-czarowac-i-nie-zwariowac.blogspot.com. Co do bloga o Paryżu, chciałabym, żeby to była historia wymyślona tylko przeze mnie, nie żadne fanfiction. Takie lekkie, odrobinę odmóżdżające romansidło ;) Dobrze, kończę przynudzać. Miłego czytania ;)


Oddycham niespokojnie. Resztkami sił powstrzymuję się przed otworzeniem oczu i zdradzeniem się, że wszystko słyszałam. 
Słyszę, że mężczyźni wychodzą. Otwieram oczy. Czuję ulgę i strach. Przez kilka godzin leżę wpatrzona w sufit. Rozmowa mężczyzn kołacze mi po głowie. Czuję silne ruchy dzieci w brzuchu i orientuję się, że pozostało mi kilka dni. Mimo to nie żałuję decyzji, którą podjęłam po Igrzyskach. Cieszę się, że nie zabiłam własnych dzieci, nawet jeśli sama przez to umrę. Przecież je kocham. 
Gdy robi się ciemno, siadam z trudem. Chowam twarz w dłonie. Płaczę.
Zauważam, że jestem podpięta do mnóstwa rurek. Wyciągam je z mojego ciała. Krwawię. Krew odcina się od mojej prawie białej skóry. Kapie na moją koszulę. Zafascynowana przyglądam się wzorkom tworzącym się na materiale. Nagle zaczynają wyć jakieś alarmy. Traktuję to jak ostrzeżenie. Wstaję. Kręci mi się w głowie i nic nie widzę przez łzy. Nogi nie są mi posłuszne po tak długim bezruchu. Upadam, ale mocno podciągam się o barierkę łóżka. Udaje mi się wstać. Wybiegam z pomieszczenia na korytarz, zauważam łazienkę w której się zamykam. Włączam kran. Woda leje się z pluskiem. Wkładam pod nią krwawiące ręce. Krew zmieszana z wodą ochlapuje ściany. Wymiotuję do umywalki. 
Spoglądam w lustro. Wrzeszczę. To nie ja, to jakiś zmiech. Z białą skórą, sinymi ustami, oczami bez wyrazu, wyblakłymi, tłustymi włosami. Nie wierzę. Nie mogę tak wyglądać. To Kapitol usiłuje mi wmówić, że tak jest. To na pewno jakieś krzywe zwierciadło, albo przez te rurki dostarczyli mi coś halucynogennego… Ale to coś… To nie mogę być ja. 
Rozwalam pięścią lustro. Nie mogę na siebie patrzeć. Co oni ze mnie zrobili? Krew kapie mi z dłoni, wyciągam z nich odłamki lustra i kaleczę się przy tym jeszcze bardziej. Plam na ścianie jest coraz więcej, woda szumi coraz głośniej. 
Nagle czuję obezwładniający ból. Upadam, uderzając głową o umywalkę. W moim umyśle coś dziwnie pulsuje. Po chwili słyszę, jakby ktoś tłukł o drzwi. Doczołguję się do zamka i otwieram. Zaraz potem padam na ziemię. Mam otwarte oczy, ale nie wiem, czy dobrze widzę. Mnóstwo barw, postaci… 
Ktoś bierze mnie na ręce i zanosi do mojego pokoju. Ktoś mnie uspokaja.
- Sam… - udaje mi się wyszeptać.
- Jestem przy tobie, ale cichutko, nie przemęczaj się.- a więc to prawda. Mój mąż tu jest.
To sprawia, że czuję się odrobinę lepiej. Pozwalam lekarzom zdezynfekować rany, podłączyć się z powrotem do urządzeń. Sam przygląda mi się z troską i łzami w oczach. Gładzi mnie po dłoni. Po chwili do pomieszczenia wchodzą Sue z Davem. Odzyskuję jasność umysłu.
- Tak bardzo za wami tęskniłam… - szlocham. Sue mnie ucisza. Opowiadają mi, co dzieje się w dystrykcie, ale nie pamiętam z tego nawet połowy. Ktoś daje mi coś do jedzenia, choć udaje mi się przełknąć niewiele. Za to chętnie piję. Wypijam pół litra wody za jednym zamachem. Od razu czuję się lepiej.
Nagle Sue wstaje, ciągnie Dave’a za rękaw koszuli. Lekarze wychodzą, a razem z nimi moi przyjaciele. Zostaję tylko z Samem.
Siada na krawędzi mojego łóżka i patrzy mi w oczy.
- Sam… ja umieram. - udaje mi się wykrztusić po chwili. Sam kręci głową ocierając łzy. 
- To moja wina. - mówi. Gwałtownie zaprzeczam.
- To była tylko i wyłącznie moja decyzja. Gdybym się wtedy nie zdecydowała na to, co się stało, to nie byłoby ich. - wskazuję na brzuch. - A już w Kapitolu kompletnie nie miałeś na mnie wpływu. Kocham moje dzieci i chcę, żeby żyły, nawet kosztem mojego życia.
Siedzimy chwilę w milczeniu. Czuję się, jakby to miała być nasza ostatnia rozmowa. 
- Obiecaj... ja... chcę mieć grób w Siódemce. I obiecaj, że nazwiesz dzieci imionami Roy’a i Diany… błagam. I opiekuj się nimi dobrze. Wiem, że będziesz dobrym ojcem. Kocham cię. 
Sam obiecuje. Jestem pewna, że dotrzyma tajemnicy.
W tym momencie już oboje płaczemy. Podnoszę się z trudem i siadam. Sam mnie przytula. Siedzimy tak kilka minut, później zaczyna mnie delikatnie całować. W pewnym momencie dopada mnie jednak potworny ból, więc muszę się położyć.
- No i obiecaj, że nie będziesz się zamartwiał. Widocznie to było mi pisane. Nie żyj przez całe życie w żałobie. Pozwól sobie samemu się cieszyć. Nie trać wiary. Będzie dobrze… - szepcę.
Sam jednak kręci głową.
- Bez ciebie nic już nie będzie dobrze. - odpowiada. Uciszam go.
- Mam jeszcze jedno życzenie. Chciałabym po raz ostatni zobaczyć gwiazdy… - mówię cichym, spokojnym głosem. Widzę, że Sam boi się tego spokoju. Udaje mu się jednak przekonać lekarzy, żebyśmy następnego wieczora poszli na dach. 
I tak też robimy. Leżymy wtuleni w siebie na miękkim kocu i szukamy różnych gwiazdozbiorów. 
- Patrz, widzisz tą jasną gwiazdę? To Syriusz. Zawsze, gdy będzie ci źle, popatrz na nią. Niech jej światło daje ci nadzieję i przypomina ci, że kocham cię, obojętnie w jakiej odległości od ciebie się znajduję.
Później chwilę rozmawiamy. Przypominamy sobie najpiękniejsze chwile spędzone razem. Przez chwilę czuję prawdziwe szczęście.
Sam gładzi mnie po brzuchu. Lada dzień dzieci mogą przyjść na świat. Jednak z ich narodzinami odejdę ja.
W sumie oswoiłam się już z tą myślą. 
Umrę. Przecież każdy człowiek musi kiedyś umrzeć, prawda? To całkiem normalne.
Patrzę Samowi w oczy. Widać w nich gwiazdy.
Całujemy się. Staram się cieszyć jak najmocniej tymi ostatnimi chwilami rozkoszy. Wtulam się w męża i zamykam oczy. Chcę zasnąć.
Wokół panuje niezmącony spokój, cisza. Jakby to nie był Kapitol. Światła miasta migocą delikatnie. 
Nagle uśmiecham się. Przypomina mi się pewna sytuacja. 
- Sam, pamiętasz, jak wtedy mi pomogłeś z tymi narzędziami? I jak zaśpiewałam ci tą powstańczą piosenkę? Wiesz, którą… - chwilę śpiewam Wśród drzew. Cieszę się tym, że jeszcze mogę śpiewać. Kończę.- No i… chodzi o to, że pomyślałam sobie wtedy… że umrzeć z miłości to beznadziejna wizja. A ja przecież właśnie umieram z miłości. Może niekoniecznie z powodu takiej miłości, o jakiej mowa w tej piosence… Ja umieram z powodu miłości, jaką obdarzyłam moje nienarodzone dzieci. I wiesz? Jestem szczęśliwa. Nawet nie wiesz, jak bardzo. To piękna śmierć.
Sam patrzy na mnie lekko oszołomiony. Ale po chwili uśmiecha się przez łzy.
- Tak, Amy. To piękna śmierć. Ale… to zawsze śmierć.
- Och Sam… przecież mnie nie będzie tylko chwilę. Spotkamy się znów… za jakieś pół wieku. To nie powód do rozpaczy. Wtedy będzie nam lepiej! 
Oboje śmiejemy się chwilkę, mącąc spokój nocy. Jednak po chwili zamieram. Czuję ból, jakiego nie czułam nigdy dotąd. Śmiech przeradza się w szloch i krzyk. Mam wrażenie, jakbym była pożerana od wewnątrz. Sam jest przerażony. Bierze mnie na ręce i biegnie schodami w dół do szpitala. Woła o pomoc. Oboje wiemy, co za chwilę nastąpi. Ta chwila napawa mnie przerażeniem, ale też dziwnym spokojem.
Dzieci wyraźnie chcą już przyjść na świat.
Za niedługo umrę.