poniedziałek, 20 maja 2013

24.


To niemożliwe. Ja przecież muszę żyć. Oddycham, serce mi bije, czuję ból, gdy wbijam sobie paznokcie w nogę do żywego mięsa. Moja krew, moje ciało jest ciepłe. Dotykam językiem skrwawionych palców i czuję nieprzyjemny smak. Żyję. Widzę, słyszę.
To ich błąd.
To w Kapitolu ktoś się pomylił.
Spodziewałam się, że zaraz zabrzmią trąbki i głos Claudiusa Templesmitha wyjaśni błąd. Czekałam nieruchomo przez kilka sekund z zapartym tchem, ale nic się nie stało.
To oznacza, że mam przewagę.
O ile arena wcześniej była dla mnie czymś surrealistycznym, nieprawdopodobnym, to teraz wydaje mi się jeszcze bardziej nierealna. Przez chwilę byłam pewna, że nie żyję.
Wyobrażam sobie jaka kara spotyka w tym momencie tego, kto zawinił. Kochany prezydent Snow musi szaleć. Pewnie będą to ostatnie Igrzyska, których Głównym Organizatorem jest Raphaello Monti.
Ciekawe, czy zostanie awoksem, czy zostanie publicznie zastrzelony, powieszony, ubiczowany? A może Snow będzie chciał zachować jego śmierć w tajemnicy, by uniknąć nieprzyjemnych pytań?
A człowiek, który wcisnął zły przycisk? Jak okrutna kara spotka jego?
Otrząsam się z rozmyślań, bo słyszę szaleńczy śmiech Evanne. Brzmi, jakby dopiero wypuścili ją z psychiatrii.
-Wygrałam!!!!-wrzeszczy.-Taaaaaaaaaaaaaaaaaaaak!!!
Takich przerażających wrzasków w życiu nie słyszałam. Brzmiała gorzej niż Chelsea rozszarpywana przez zmiechy, niż Diana rozpuszczana przez żrący kwas… Myślałam, że gorzej być nie może, a jednak.
Obłąkana.
Jedyne słowo, które mi się nasuwa.
Ona nic nie wie.
Chyba właśnie się o tym dowiedziała. Słyszę najpierw długą ciszę, później szpetne przekleństwo i krzyk:
-Zabierzcie mnie stąd!
Słychać w nim niemal rozpacz.
W ciemności jej krzyki brzmią jeszcze straszniej.
Proszę, proszę, nasza zatwardziała zwyciężczyni chce płakusiać? Może do mamusi?
Gdy ginął chłopak z jej dystryktu nie uroniła łzy, wredne babsko, a teraz jej głos łamie się, jakby zaraz miała się poryczeć.
Och, proszę, zapomnieli, że jest jeszcze jedna dziewczynka na arenie, musi po nią przecież przylecieć poduszkowiec.
Tchórzliwa suka. Nienawidzę jej.
Idę za jej głosem. Poruszam się po drzewach. Bezszelestnie, powoli, dziewczyna nic nie robi, tylko dalej wrzeszczy:
-Czemu mnie stąd nie zabierzecie, do cholery, o co wam chodzi, wy kapitolińskie zasrańce?!
O, przyznaję, ten jeden tekst, tak brawurowy, wulgarny, obelżywy, skierowany do Kapitolu sprawił, że nabrałam trochę szacunku do Evanne przed jej śmiercią.
Pewnie przysporzyła ludziom w Kapitolu sporo kłopotów. Pewnie teraz produkują się, by wyciąć jej wypowiedź i nie podupaść na honorze. A mają przecież takie łatwe wyjście-powiedzieć, że żyję. Nie rozumiem, dlaczego tego nie robią.
Może chcą, żebym to ja wygrała?
Czemu to robią?
Czy to przypadek, że arena w tym roku wyglądała jak las?
To akurat w sumie musiał być przypadek. Areny są tworzone na długo przed Igrzyskami.
Ale teraz? Chyba komuś wyraźnie zależy na tym, żebym wygrała, nieważne, jakie poniesie konsekwencje.
Chyba wpadłam na pomysł.
Bunt.
Mój mały braciszek oddał za mnie życie a Kapitol nie ułatwiłby mi zdobycia zwycięstwa? Och, to by było takie okrutne i straszne, ludziom na pewno by się nie podobało. Roy chyba nieźle napsuł krwi Kapitolińczykom.
Tylko nie rozumiem dlaczego tym kolorowym, modnym i dziwnym istotom podoba się wysyłanie dzieciaków na pewną śmierć?
Znów mam odpowiedź. Show.
Historia chłopaka czekającego wiernie w dystrykcie, brata kochającego siostrę tak, że oddaje za nią życie i sojusz z dziewczyną z innego dystryktu na arenie nie dla zysku, ale dla przyjaźni. Tak, show to dobre słowo.
Kapitolińczycy muszą mnie kochać.
Wzdycham. Po cholerę mi to? Mogłam sobie spokojnie umrzeć.
Krzyki są coraz bliżej. Słyszę ją pod sobą. Spoglądam w dół.
Tak, jej jasne włosy wyraźnie odcinają się od ciemności. Lśnią w blasku księżyca niczym srebro.
Rozgląda się niepewnie.
I nagle brzmią trąbki. Kapitol chyba się wkurzył.
Nie mam za dużo czasu.
Podejmuję spontaniczną decyzję.
Zanim Claudius Templesmith zdołał wypowiedzieć pierwsze słowo: „Uwaga”, zeskoczyłam z gałęzi prosto na Evanne i przygwoździłam ją do ziemi.
Ogłoszenie urywa się. Słychać jeszcze bardzo ciche echo, niemal szept, które zawisło niczym klątwa  nad areną: „uwaga”.
-Uwaga-powtarzam.-Śmierć nadeszła.

wtorek, 14 maja 2013

23.

Mrok. Ciemność. Samotność.
Ja.
Evanne.
Nieznane. 
To wszystko jest jak jakiś przerażający sen. Chcę się obudzić.
Chcę otworzyć oczy, zobaczyć przy sobie zatroskaną mamę, głaszczącą mnie i mówiącą: Długo spałaś.
Wstałabym, pobawiłabym się z Royem, tata przywitałby mnie całując mnie w czoło, później pobiegłabym do pracy, spotkałabym się z Sue, może pospacerowałabym chwilę z Samem, wymienilibyśmy kilka kradzionych pocałunków, wszystko byłoby pięknie…
Tylko, że niestety tak nie jest.
Mimo, że zaciskam powieki tak mocno, że łzawią, to za każdym razem, gdy je otwieram, widzę przed sobą arenę.
Świadomość bezsilności przytłacza mnie.
Chcę wrócić do domu. 
Ale nawet, jeśli wrócę, to co to będzie za życie. Nie będę miała Roya, będę żyła ze świadomością, że mordowałam niewinne dzieci, może sama urodzę dziecko, jeśli przez przeżycia na arenie go nie straciłam… Byłabym mentorką, szkoliłabym biedne dzieci na rzeź, co roku oglądałabym Igrzyska z beznadziejnym poczuciem, że tam walczą na śmierć i życie dzieci, które zdążyłam pokochać… 
Ale Roy nie dał mi wyboru. Muszę zabić Evanne. Muszę wrócić do domu.
To jedyne wyjście z sytuacji.
Zgłodniałam.
Zeskoczyłam więc z drzewa i uzbrojona w noże rozpoczęłam polowanie.
Upolowałam drzewiaka, obdarłam go ze skóry i rozpaliłam wielkie ognisko. Było mi wszystko jedno, czy Evanne przyjdzie, czy nie przyjdzie… Ech. 
Po chwili w powietrzu unosiła się apetyczna woń pieczonego mięsa.
Gdy poczułam się już całkowicie nasycona, narzuciłam na ramię plecak i zaczęłam spacerować. Zebrałam jakieś jagody z pobliskiego krzaka. Widziałam jak jadła je kiedyś Diana… chyba to były te.
Wokół mnie szeleściły liście, wiał przyjemny wiatr, czuło się piękny zapach drzew. 
To tworzyło fałszywe poczucie bezpieczeństwa. 
Na arenie nigdy nie można się czuć bezpiecznie.
Nagle zachwiałam się i upadłam.
Przed oczami znów ujrzałam Dianę, Roya, patrzyli na mnie z wyrzutem.
-Przepraszam… Nie chciałam was zabić-wyszeptałam przez łzy.
To moja wina, oboje zginęli przeze mnie. 
Próbowałam się podnieść z ziemi, ale cała się trzęsłam. W końcu zacisnęłam powieki, wsparłam się na drżących rękach i wstałam.
Spacerowałam dalej, chwytając się pni i gałęzi drzew. Stawiałam każdy krok tak ostrożnie, jakbym na nowo zaczynała chodzić.
Krew. 
Widziałam krew, kontrastującą z jasnością moich włosów. Lśniła na nich upiorną czerwienią. 
Skąd się tam wzięła?
Jak to możliwe?… Przecież… nie walczyłam z żadnym trybutem od momentu, w którym zabiłam Leslie. Chociaż to w sumie nie była walka. Stała, gapiła się na mnie i czekała na śmierć. Łatwy mord.
Czułam się jakoś dziwnie.
Wszystko dookoła wirowało.
Nie wiem co się stało, ale miałam wrażenie, że otaczają mnie wszyscy zmarli, których zamordowałam. Upadłam na kolana i zaczęłam szeptać pacierz. Czyniłam znaki krzyża. 
-Odejdźcie ode mnie-jęknęłam cicho. 
Zjawy usłuchały. Zostałam sama. 
Nagle w przebłysku zrozumienia zorientowałam się o co chodzi. Jagody. 
Trujące. Wywołujące halucynacje. 
Ostatkiem sił dobiegłam do strumienia i wypłukałam jamę ustną. Wsadziłam palec do ust i zmusiłam się do torsji. Wymiociny miały barwę krwi i wyglądały przerażająco, ale przynajmniej poczułam się lepiej, bo wydaliłam trochę trucizny z organizmu. 
-Teraz musisz dużo pić, żeby wydalić resztę-nakazałam sama sobie. Nie czułam się całkiem dobrze. Bolała mnie głowa, ale przynajmniej umiałam iść bez potykania się co dwa kroki.
Doszłam jakoś do drzewa. Usadowiłam się na konarze i usłyszałam hymn.
Wokół mnie panowały ciemności. 
Już miałam zamknąć oczy. 
Byłam pewna, że dziś na niebie nie pojawią się żadne twarze.
Myliłam się.
Najpierw poznałam charakterystyczne, ciemne brwi, potem pełne usta, jasne włosy.
Poczułam się, jakby ktoś walnął mnie mocno w głowę. Zakrztusiłam się i złapałam mocno gałęzi, żeby nie spaść z drzewa.
Na niebie wyświetlone jest moje zdjęcie.

piątek, 10 maja 2013

22.


Nie wiem, co ze sobą zrobić. Jęki i wrzaski Chelsey są okropne. Silę się, by spojrzeć w dół.
Boże. Jak dobrze, że tak mało widzę w ciemności.
To nie Chelsea, to ochłap mięsa. To niemożliwe, że jeszcze żyje. Jej wrzaski brzmią tak przerażająco, że mam ochotę sama zacząć krzyczeć, co jest głupotą, zważając na to, że pode mną jest dwójka zawodowców, którzy (póki co) nie wiedzą, gdzie się ukrywam. Wpycham więc do ust palce, ale zbyt mocno zaciskam zęby i po chwili po moich dłoniach i ustach ścieka krew.
W końcu odetchnęłam z ulgą. Zabrzmiał wystrzał armaty. Poduszkowiec zabrał zwłoki, a właściwie to, co z nich zostało. Zniżył się i chciał odebrać także zwłoki Marion i Davida, ale Evanne nie chciała się ruszyć z miejsca. Dziewczyna jest chora psychicznie. Wrzeszczy na Michela, który próbuje ją uspokoić, potrząsa nim, w końcu zatapia paznokcie w jego gardle. Chłopak umiera w ciągu sekundy. Widziałam jego napięte żyły na szyi i przeszedł mnie dreszcz.
-Kurwa!-drze się i odchodzi. Zwłoki wszystkich trzech trybutów zostały zabrane.
Dalej nie mogę pojąć jej gniewu.
Nie.
Gniew to złe słowo. Ona wpadła w piekielny szał. To nie jest normalne.
Przecież powinna się cieszyć. Miała mniej wrogów do zabicia.
I nagle przychodzi mi do głowy pewna myśl. Z początku głupia, z czasem nabiera sensu.
Ona boi się, że sama nie da rady mnie zabić.
Wydaje mi się to dziwne.
Ona-piękna, silna, niepokonana, dumna, wyniosła, ochotniczka, miałaby nie dać rady pokonać jakiejś miernoty z Siódemki?
W sumie jak o tym myślę, to chyba się nie doceniam. Odsuwam od siebie te myśli i schodzę z drzewa zapolować. Morduję już zwierzęta z zimną krwią.
Jest ciemno, nie chcę rozpalać ogniska, żeby Evanne mnie nie znalazła. Chociaż w sumie i tak zostałyśmy we dwie. Prędzej, czy później organizatorzy nakierują nas na siebie. Póki co jednak, chciałabym się nacieszyć życiem.
Od surowego mięsa boli mnie żołądek, ale zmuszam go do współpracy i najedzona piję trochę wody z pobliskiej rzeki.
Wdrapuję się na drzewo.
Pragnę wrócić do domu.
Chcę, by te cholerne Czterdzieste Głodowe Igrzyska już się skończyły!
Nie mam sił.
Zasypiam.
Budzę się. Pusto. Evanne nie ma. Bawię się, jeżdżąc nożykiem po ręce i skreślając martwych trybutów.
Evanne nie jest obecnie jedyną wariatką na arenie.
Nie wiem nawet, czy ja nie jestem bardziej psychiczna od niej.
Zeszłam z drzewa i umyłam się w strumieniu. Przeprałam przepocone ciuchy i bieliznę, związałam na nowo włosy, poczułam się o wiele bardziej czysto i świeżo.
Niech te Igrzyska wreszcie się skończą.
Mam już dość.
Chcę do domu.
Może, gdyby rodzice żyli, wszystko byłoby inaczej.
Może siedziałabym teraz w domu wtulona w nich, może oglądalibyśmy razem Igrzyska, może patrzyłabym na zmagania Lilly Tyler i Roya na arenie, a rodzice martwiliby się o niego razem ze mną. Może nigdy nie musiałabym zgłaszać się na trybuta.
Może…
Może…
Jest tyle niewiadomych.
Co by było gdyby…
 Żeby się odprężyć, gram w myślach w tą grę.
Co by było gdybym nie popełniła wielu życiowych błędów?
Czy teraz byłabym szczęśliwsza?
Gdybym nigdy nie poznała Sue?
Czy żyłabym jeszcze?
Itd., idt., itd.
W końcu wchodzę z powrotem na drzewo i patrzę na pokaz umarłych.
Niebieskie światło drażni moje oczy, dźwięki hymnu Panem moje uszy.
Nienawidzę tego miejsca.
Nienawidzę areny.
Nienawidzę Igrzysk.
Nienawidzę Kapitolu.

Nienawidzę siebie.

wtorek, 7 maja 2013

21.


Marion. Chelsea. Michael. Evanne. David. Leslie. 
I ja. Czarna owca.
Tylu nas zostało. 
Szóstka musi zginąć.
Muszę przeżyć.
Dla Roya. Dla Diany.
Dla Sue. Dla Sama.
Dla dziecka.
Wydaje mi się to absolutnie niemożliwe. Ale nie można siedzieć i czekać. Trzeba, do jasnej cholery, wymyślić jakiś konstruktywny plan. Czy coś.
Czy coś.
No właśnie. 
Błąkam się teraz po arenie głodna, jedząc surowe mięso martwych zwierząt, które napotkałam na swojej drodze.
Walczę z obrzydzeniem i wymiotami. Muszę utrzymać w żołądku choćby najohydniejszy posiłek. Następny może się trafić późno, za późno, abym zdołała go zjeść. 
Nie radzę sobie z bólem. Nie fizycznym, psychicznym. Śmierć Roya. Śmierć Diany. To mnie zbyt przytłacza. Czuję się jakby arena była kolejnym dziwacznym, nierzeczywistym snem. Boję się, że wszystko wokół mnie zaraz się rozpadnie.
Nagle z nicości wyłania się Leslie. Mogłaby spokojnie mnie zabić. Ale głupia tylko stoi z przekrzywioną głową i wpatruje się we mnie badawczo pięknymi oczętami.
Wkurza mnie swoją głupotą i pięknością. Wyciągam więc nóż zza pasa.
Jej źrenice rozszerzają się. Stoi, idiotka, jakby czekała na śmierć.
I śmierć do niej przychodzi.
Jej posłańcem jest brudna, wygłodzona, zakrwawiona blondyna o imieniu Amy. Trybutka z Siódemki.
Przewracam ją. Zatapiam nóż w jej piersi. Jest sino blada. Wygląda i zachowuje się jak ryba wyciągnięta na brzeg. Jej pierś unosi się i opada szybko. Wydaje z siebie kilka ostatnich westchnień.
Jej serce staje. 
Armata obwieszcza jej śmierć.
Silę się na salut i resztką sił odsuwam się, żeby pozwolić organizatorom zabrać zwłoki. Skreślam dziewczynę na przedramieniu. Jednego trybuta na arenie mniej. Zostałam ja i zawodowcy. Ociekam krwią. Ziemia zamieniła się w morze krwi.
Kiedy się taka stałam? Kiedy stałam się bezlitosną morderczynią?
Nie wiem.
Naprawdę, nie mam pojęcia co się ze mną stało od Dożynek. 
To nie jest ta sama Amy McClove.
Wzdycham. 
W sumie to się nudzę.
Dni na arenie wydają mi się takie podobne. Chyba jeszcze nie byłam w śmiertelnym zagrożeniu.
Nagle słyszę śmiechy i głosy.
Wdrapuję się szybko na drzewo. 
Idealnie.
Akurat, gdy ukryłam się w gęstwinie, nadeszli zawodowcy.
Trzy dziewczyny, dwóch chłopaków. Wszyscy nieziemsko piękni. Maszyny do zabijania.
Rozkładają jakieś śpiwory, maty i rozpalają ognisko. 
Staram się podsłuchać jak najwięcej z ich rozmowy. 
-Teraz dorwiemy tylko tę zdzirę McClove, albo Leslie Jakjejtam i załatwimy to wszystko między sobą-mówi Chelsea. Chór głosów przytakuje jej.-Stawiam, że to Leslie zginęła. Jakby nie patrzeć, jest głupsza. Więc trzeba dorwać McClove.
-Tylko gdzie ta kurwa się mogła ukryć?-Evanne zastanawiała się głośno.
Jacy oni milutcy i kulturalni. Łał. Nie mogę wyjść z podziwu.
-Ja pierdolę. Niby żeś taka inteligentna. Pomyśl, z którego ona jest dystryktu?-prychnął Michael.
-Z Siódemki.
-No właśnie, ciemna maso. A co robi Siódemka? Od małego zapieprzają po lesie. Pewnie zaszyła się gdzieś na drzewie i czeka, aż się nawzajem pozabijamy.
Och, nie wiedziałam, że jestem taka przewidywalna. Ale w sumie, nie licząc przekleństw, to gadają całkiem logicznie.
Ściemnia się i rozlegają się dźwięki hymnu Panem.
-Zamknijcie mordy!-wrzeszczy David.
Na niebie pojawia się zdjęcie Leslie.
Wiedzą.
-Haha, mówiłam. McClove jest miękka, jak ją znajdziemy, załatwimy ją w pięć minut, a później… zobaczy się-Chelsea mówi jadowitym tonem.
Miło jest dowiedzieć się prawdy o sobie z ust obcego człowieka.
Zawodowcy kładą się spać. Debile. Jak mogą tak sobie ufać? Słyszę równe oddechy, ale od pewnych oczu stale odbija się księżyc. To Chelsea czuwa. 
Gdy jest pewna, że wszyscy śpią, wstaje. Słyszę za mną jakiś szelest. Oglądam się. Zapiera mi dech w piersiach.
Między krzewami ukryte są zmiechy podobne do dinozaurów, o mniej więcej takiej wysokości jak moja. Nie widać ich jednak z punktu widzenia Chelsey, więc kręci głową i uznaje to za przywidzenie. Sięga po miecz. 
Morduje z zimną krwią Davida i Marion, Evanne i Michaela budzi huk armat. Chelsea bierze to, co ma pod ręką i zmyka. Przyznaję, sprytnie to rozegrała-pozostali przy życiu zawodowcy nie chcą stracić dobytku, więc nie rzucają się za nią w pogoń. 
Biegnie i wpada w gęstwinę. 
Jednak nie wie tego, co ja. 
Po chwili zmiechy zatapiają w niej zęby.

poniedziałek, 6 maja 2013

20.


To wszystko moja wina.
Diana nie przewróciła się sama z siebie.
To przeze mnie.
To ja wykonałam wadliwe w konstrukcji szczudło, które złamało się.
Przeze mnie zginęła.
W pierwszym odruchu mam ochotę rzucić się do rzeki, ale w uszach brzmi mi niemal realnie głos Roya, mówiący stanowcze nie, a przed oczami widzę jego oczy, piękne oczy, pełne uporu.
On mi nie pozwala.
Podnoszę się z miejsca.
Idę niepewnym krokiem.
Nie mam już nic do jedzenia. Z samych roślin nie wyżyję.
Na razie jednak raczę się tylko jagodami.
Odwlekam nieprzyjemny moment polowania daleko w przyszłość.
Znalazłam czystą, normalną rzekę. Tym razem nie mam siły do niej wejść, bo już bym nie wyszła. Po prostu klękam na brzegu i myję twarz.
Na powierzchni widzę odrapaną, wychudzoną twarz.
Twarz zabójczyni.
Po południu robię się głodna.
Wyciągam noże.
Rozpoczynam polowanie.
Na nieszczęście otaczają mnie same drzewiaki.
Boże, one są takie milutkie…
Przecież nie mogę ich zabić.
Ręka drży mi przy pierwszym rzucie, pudłuję.
Raz, dwa, trzy. Amy, uspokój się.
Cztery, pięć, sześć.
Podnoszę nóż z ziemi i ponownie celuję.
Znowu pudło.
Cholera, czemu jestem taka miękka? Zabiłam pięć osób, jeśli wliczyć w to Dianę i mojego brata.
To tylko zwykłe, pospolite zwierzęta. Nawet nie poczują bólu.
A poza tym to zmiechy. Kapitolińskie zmiechy. To powinno mnie wystarczająco obrzydzić.
Dalej psuję rzuty.
Ocieram łzy z twarzy i głodna, upadam.
Widzę nad głową słońce prześwitujące delikatnie przez liście.
I nagle ciszę zakłóca kilka pisków. Z brzękiem upada obok mnie metalowe pudełko, do którego jest przywiązany spadochron. Pierwszy podarunek od sponsorów podczas Igrzysk.
Otwieram go zaciekawiona.
W środku znajduję bułki i mięso.
Rzucam się na nie jak głodna zwierzyna.
Gdy nasyciłam się całkowicie, rozejrzałam się wokoło i znalazłam jakieś wygodne drzewo dobre do tego, aby spędzić na nim noc.
Oplatam gałąź nogami, żeby w razie czego nie spaść i czekam na wieczorny pokaz poległych, choć dobrze wiem, czego się spodziewać.
Znowu nadejdą wyrzuty sumienia, czarna rozpacz, wszechogarniający ból.
Ogromne cierpienie.
Wyciągam zza pasa nóż i odzieram gałąź z kory. Jestem tak wściekła i zrozpaczona, że nie wiem, co ze sobą zrobić.
Boże, żeby chociaż Sam mógł mnie pocieszyć…
Żeby Sue była przy mnie…
Jestem teraz całkiem sama. Zdana na łaskę szóstki innych trybutów, którzy nie spoczną, póki nie zginę.
Nucę cicho pod nosem kołysankę, którą śpiewałam Dianie w jaskini i mam wrażenie, jakby śmierć przypatrywała mi się z uznaniem i z troską.
Przechodzą mnie dreszcze.
W końcu brzmią głośne dźwięki hymnu.
Skreślam na przedramieniu symbol oznaczający Dianę. Jest dzisiaj jedyną poległą.
Na zdjęciu, które wyświetlane jest na niebie, jest uśmiechnięta.
„Nie martw się”-szepcze mi cicho do ucha.-„Będzie dobrze!”
Chciałabym jej wierzyć.

piątek, 3 maja 2013

19.


-Musimy się jak najszybciej stąd wydostać.
-Co proponujesz?-Diana spojrzała na mnie niezbyt przekonanym wzrokiem. Była przerażona, gdy powiedziałam jej, że woda w rzece, to naprawdę żrący kwas.
-Nie wiem. Najpierw trzeba sprawdzić głębokość. Woda po prostu nie może przekraczać wysokości naszych butów, jeśli chcemy jakoś przeżyć. Najwyżej poparzą nas jakieś pojedyncze krople, trochę pocierpimy, ale przeżyjemy.
Znalazłam jakiś  długi, może trzymetrowy kij, wdrapałam się na drzewo, którego gałąź rosła nad rzeką i zaczęłam powolną wędrówkę. Miałam ściśnięty żołądek, bałam się, że gałąź złamie się, a ja zostanę rozpuszczona przez morderczy kwas.
Gałąź była na tyle mocna, że zdołałam dojść do mniej więcej połowy rzeki. Idealnie.
Zanurzyłam kij w rzece. Musiałam się bardzo wychylić, żeby dotknął dna. O dziwo kwas działał tylko na korę. Drewno zostało nienaruszone.
Kora zeszła na długości mniej więcej metra.
Wypuściłam kij z dłoni, nie był mi potrzebny. Wpadł do wody z głuchym pluskiem. Skóry na mojej dłoni dotknęło kilka kropel kwasu. Poczułam palący ból i jęknęłam. Nie było to najmądrzejsze posunięcie. Idiotka ze mnie.
Zeszłam z drzewa i oznajmiłam Dianie niewesołe nowiny.
-No to przewalone-komentuje po prostu. Ma rację.
Dzisiaj wieczorem na niebie nie pojawiają się znów żadne zdjęcia. Organizatorzy będą rządni krwi.
Myślę o moim bracie i znów zbiera mi się na płacz. Dlaczego musiał umrzeć? Miał szanse przeżyć, wygrać… Wypadł uroczo na paradzie i prezentacji, osiągnął świetny wynik na szkoleniu…
Nagle zachłystuję się powietrzem i pstrykam palcami. Mój brat po raz drugi, tym razem nieświadomie, uratował mi życie.
Diana patrzy na mnie pytającym wzrokiem.
-Przeżyjemy-udaje mi się wykrztusić.
Następnego ranka używam największego z noży. Znajduję w naszym obszarze jakieś zawalone, ale świeże i mocne drzewo, zdzieram z niego korę i posługując się nożem, jak piłą, wykonuję szczudła. Przecież Roy zrobił właśnie coś takiego na szkoleniu.
Idzie mozolnie, bo nóż to nie to samo, co piła, a poza tym ja nie bardzo potrafię się piłą posługiwać, ale po czterech godzinach wyczerpującej pracy w pocie czoła, dwie pary szczudeł są gotowe. W głowie mi się nie mieści, że Roy zdołał zrobić jedną parę w piętnaście minut. Ale w sumie, on pracował właśnie na stanowisku piłowania. Miał to we krwi.
Arena i życie bez niego wydaje mi się jakimś dziwnym, nierzeczywistym snem.
Wykonuję salut ku niebu w podzięce bratu i zaczynam uczyć Dianę chodzić na szczudłach. Mimo, że jest trudny teren, to ona jest zdolna i szybko łapie, o co w tym chodzi. Uśmiecham się do niej i spontanicznie biję jej brawo.
Jednak później coś sobie uświadamiam. Zostało nas na arenie osiem. Nie możemy przeżyć we dwie.
-Diana, posłuchaj…-zaczynam łagodnym tonem.-To nie ma sensu. Nie przeżyjemy obie. Po prostu pomogę ci przejść przez rzekę, a potem się rozdzielimy, dobrze?
-Zgadzam się-mówi cicho kiwając głową. Ma łzy w oczach.
Mi też jest przykro, ale to są Głodowe Igrzyska. Takie są reguły gry. Tylko jedna osoba może przeżyć.
W milczeniu jemy jakiś obiad a później przytulamy się i we łzach żegnamy.
-Pójdę pierwsza-mówię, staję na szczudłach i pewnym krokiem ruszam przed siebie.-Idź tak jak ja.
W skupieniu idę po niepewnym, piaskowym gruncie, w który wbijają się szczudła. Staram się omijać jakieś kamienie, wodorosty i inne świństwa mogące przeszkodzić mi w osiągnięciu celu.
Modlę się cicho, aby nam obu udało się przejść na drugi brzeg. Oglądam się za siebie. Diana jest ze cztery metry za mną, ale nie mogę zwolnić, bo upadnę.
Wiatr, rozwiewając mi włosy, zakłóca mi punkt widzenia. Kręcę głową i wypluwam włosy z ust.
Idę dalej.
Rzeka syczy zachęcająco pod moimi stopami.
„Chodź tu… nic ci nie zrobię, naprawdę. Wykąp się w życiodajnej, przyjemnie chłodnej, pięknej, szumiącej wodzie. Powitaj śmierć…”
Z ulgą staję na brzegu, schodzę ze szczudeł i kładę je na ziemi.
Najpierw moją uwagę zwraca głośny trzask, jakby złamał się kawałek drewna.
Później krzyk.
Krzyk bezbronnego dziecka.
Krzyk Diany.
Później rozlega się głośny plusk, szum, syk i przeszywający wrzask. Ciało Diany rozpuszcza się. Wszędzie widzę skórę, krew, kości, resztki ubrań, żywe mięso, to, co kiedyś było jej wnętrznościami i sama zaczynam wrzeszczeć.
Siadam na kamieniu, zatykam uszy, by nie słyszeć wrzasków zwijającej się w boleściach małej przyjaciółki, choć to i tak nic nie daję, wrzeszczę, szlocham jak opętana. Kiwam się jak dziecko z chorobą sierocą, jak Diana, wtedy, w jaskini, gdy zostałyśmy uwięzione.
Widzę mrok, słyszę ból, cierpię. Cierpię prawie tak mocno, a może nawet tak mocno, jak wtedy, gdy umierał Roy.
Wstaję i silę się na prosty gest. Przytykam trzy palce do ust i unoszę je wysoko w górę. Nic nie widzę przez łzy.
Rozlega się huk armatni. Prawie do mnie nie dociera, jestem oddzielona od świata jakby niewidzialną barierą.
Boże, ile dziewczyna musiała cierpieć, zanim jej serce stanęło, zanim odeszła.
Dochodzi do mnie jedna myśl, która razi mnie jak piorun.
To ja ją zabiłam.

środa, 1 maja 2013

18.


Boże.
Co zrobić?
Jesteśmy zamknięte w jaskini, za niedługo zapasy nam się skończą…  Trzeba znaleźć wyjście.
Gdy trzęsienie ustaje, słyszymy cztery wystrzały z armat. Kochani Organizatorzy skończyli zabawę.
Mimo, że trwa dopiero czwarty dzień Czterdziestych Głodowych Igrzysk, została zaledwie ósemka żywych. To znaczy, że w dystryktach jest wielkie święto. Kręcone są materiały na temat każdego z nas, wywiady z bliskimi, ludzie zakładają się jak szaleni. Ciekawe, co teraz czują Sam i Sue. Czy się o mnie martwią.
Przypominam sobie moje pożegnanie z Samem i zaczynam płakać.
Dziecko. Takie jest skutek zbytniej lekkomyślności. Mojej i jego.
Diana siedzi na jakimś kamieniu, wpatruje się przed siebie oczami pełnymi łez i kiwa się powoli, jak dziecko z chorobą sierocą.
Siadam obok i ją przytulam, głaszcząc jak Roya, kiedy był mały i śnił mu się koszmar.
Po chwili wstaję, bo wpadam na pomysł. Przecież drzewiak wycofał się w głąb jaskini i od tego czasu go nie ma-musiał jakoś uciec. Postanowiłam znaleźć wyjście z jaskini.
Otwieram usta i wydobywają się z nich dźwięki Wśród drzew.
Odbijają się echem od ścian jaskini. Wiem, że wkrótce znajdę fragment jaskini, w którym echo będzie niknąć, w którym będzie wyjście.
Jeśli stąd jest jakieś wyjście.
Spostrzegłam, że Diana wpatruje się we mnie z ciekawością, dalej się kołysząc. Przez jej twarz  przebiegł błysk zrozumienia.
Usłyszałam, że wstaje, bierze swoje rzeczy i cichutko stąpa za mną.
Idziemy przez wiele godzin. To może złudzenie, ale jaskinia wydaje mi się w środku sto razy większa niż na zewnątrz.
Śpiewam coraz to nowe pieśni, które mi ślina na język przynosi, aż w końcu mój głos chrypnie.
Wypiłam kilka łyków, odchrząknęłam i kontynuowałam śpiew i marsz.
-Nie mogę dalej iść… Jestem strasznie zmęczona-jęknęła Diana pod wieczór.-Zjedzmy coś, idźmy spać, błagam!
Przyznaję jej rację. Zdałam sobie sprawę, że od rana nic nie jadłam.
Każda z nas je pół jabłka, resztkę ptaka z wczoraj, trochę surowych grzybów i poziomki. Dziwny posiłek, ale to w końcu arena.
Rozbrzmiewają dźwięki hymnu i na ścianie jaskini pojawiają się zdjęcia martwych trybutów. Klnę jak szewc, gdy okazuje się, że nikt z zawodowców nie zginął.
Zginął Arthur z Trójki, Veronica z Szóstki, William z Dziewiątki i Max z Jedenastki.
Nagle Diana przytyka trzy palce-wskazujący, środkowy i serdeczny-do ust a później wyciąga rękę wysoko w górę.
Unoszę pytająco brwi, a ona z lekkim smutkiem mówi:
-Nawet polubiłam Arthura. To co zrobiłam przed chwilą, to u nas w Dwunastce jest coś takiego, jak dla was w Siódemce ten salut, który wykonałaś dla Roya.
Kiwnęłam głową, skończyłam posiłek i wytarłam ręce o mech, rosnący tu gęsto.
W głębi jaskini jest tak zimno, że obie drżymy, nawet gdy się przytulamy. Nagle przypominam sobie, że przecież mam zapasową kurtkę i okrywam nas nią jak kołdrą.
Nie wiemy, która jest godzina, gdy wstajemy, bo do jaskini nie dociera światło. Idziemy dalej, a ja śpiewam kolejne pieśni.
Jemy resztę zapasów i zdajemy sobie sprawę, że jeśli nie znajdziemy wyjścia do wieczora, to najprawdopodobniej zginiemy z głodu i pragnienia.
Echo coraz bardziej niknie.
Upadłam na twardy grunt.
-Nie dam rady dalej iść-jęczę. Diana próbuje coś mi powiedzieć, pokazuje mi coś, ale nie dociera do mnie ani jedno słowo, ani jeden gest.
Dociera do mnie, że jest wieczór. Przez otwór w górze jaskini widzę piękne gwiazdy. Sączy się niebieskawe światło i brzmi hymn. Tego dnia nikt nie zginął. Ale jutro pojawi się tam moje zdjęcie.
Chwila.
Niebo.
Otwór!
Wyjście!!!
Boże, jesteśmy uratowane!
Podrywam się z miejsca i zaczynam się wdrapywać na jakieś skały. Po chwili już mocno zaczepiam palce na krawędzi otworu  i podciągam się. W pierwszej chwili nie udaje mi się wyjść, dopiero gdy Diana podnosi moje nogi do góry i wyciągam do niej ręce. Pomagam jej wyjść i po chwili obie rzucamy się do najbliższego strumienia chłepcząc łapczywie wodę. Diana rzuca nożem w jakieś zwierzę, rozpalamy szybko ogień, smażymy mięso i w ciągu pół godziny zjadamy całe, wielkie zwierzę, możliwe, że nawet któregoś z drzewiaków. Nie przejmuję się tym. Nareszcie jestem najedzona.
Zasypiamy na jakimś potężnym drzewie, na jego różnych gałęziach.
Rano schodzimy, uzupełniamy zapasy, jemy śniadanie i wyruszamy w dalszą wędrówkę.
Piorę ubrania i bieliznę w rzece, zakładam zapasową bieliznę, która do tej pory spoczywała na dnie mojego plecaka i narzucam na siebie lekko wilgotne odzienie.
-Amy, popatrz. My jesteśmy tu uwięzione. Wkrótce skończy się nam całe jedzenie. Musimy zejść z jaskini i przekroczyć tą rzekę, żeby dostać się na normalny, wielki obszar areny.-Zaniepokojona Diana wskazuje dookoła nas.
Faktycznie. Stoimy na jaskini. Wokół nas rozciąga się wielki las, czyli właściwa część areny. Jednak między jaskinią a tym lasem, pojawiła się znikąd, pewnie za sprawą organizatorów,  rzeka płynąca w kółko niczym fosa.
-Poczekaj tu-powiedziałam do Diany, a sama zeszłam na dół obadać, jak głęboka jest rzeka. Woda, mimo, że jest spokojna, wyglądała jakoś dziwnie, więc postanowiłam najpierw sprawdzić, czy jest groźna. Weszłam w ciężkich, skórzanych butach po kostki i nic mi się nie stało w nogi. Odetchnęłam. Postanowiłam jednak na wszelki wypadek odciąć maleńki kawałek materiału z kurtki i wrzucić go do wody. Usłyszałam syk, podobny do dźwięku smażenia czegoś na patelni i materiał się rozpuścił. Cofnęłam się przerażona i odcięłam sobie kawałek skóry. Ból był okropny, ale zwiększył się jeszcze bardziej, gdy z kawałkiem mojej skóry stało się dokładnie to, co z materiałem.
Cichy syk, a później po prostu się rozpuścił.
Gdy wyobraziłam sobie, że przez lekkomyślność mogłam tam od razu wejść i zostać rozpuszczona przez żrącą substancję, targają mną gwałtowne torsje. Wymiotuję bez opamiętania na brzeg.
Zastanawiam się, jak zjechaną psychikę mają Organizatorzy, którzy przez cały rok, dwadzieścia cztery godziny na dobę, wymyślają nowe sposoby zabijania trybutów.