sobota, 14 grudnia 2013

Piosenka :D

Witajcie, Trybuci! :D
Rozpoczęłam działalność muzyczną :D
http://www.youtube.com/watch?v=C3mPyKus-3I Oto pierwszy teledysk :3
Wiadomo, nie jest profesjonalny. Nagrywałam go przez niecałe pół dnia z wujkiem z Niemiec i koleżankami, z którymi wcześniej ćwiczyłam jakieś 20 minut, a przedtem nie słyszały tej piosenki ;) . Myślę jednak, że zrobiliśmy wszystko co się dało w tak krótkim czasie. Mam nadzieję, że będzie się Wam podobać ;)
Muzyczne pozdrowionka śle Wam Mockingjay On Fire! :D

czwartek, 12 grudnia 2013

Miniaturka 1 - Prawdziwa miłość. Część pierwsza - Ukojony ból.

Witajcie :D Po długiej nieobecności wracam. Chciałam przedstawić pierwszą miniaturkę z cyklu o miłości Diany i Alexa ;) Jest króciutka i to "takie nic", ale wkrótce powstaną kolejne ;P Leżę chora w łóżku i robię wszystko, żeby tylko się nie nudzić i w efekcie powstała właśnie ta miniaturka oraz nowy rozdział na http://artist-hill-montmartre.blogspot.com/ ;) Może napiszę jeszcze coś, ale nie obiecuję. Wybaczcie, że zaniedbałam blogi - i moje i Wasze - ale ostatnio kompletnie nie miałam czasu ;c Pełno sprawdzianów, prezesowanie w chórze, dodatkowy angielski, harfa, lekcje śpiewu, próby chórów, kręcenie klipu muzycznego (efekt mogę Wam zaprezentować niedługo), szkoła, szkoła i jeszcze raz szkoła... za dużo tego wszystkiego (aż się pochorowałam od nadmiaru pracy i obowiązków).  Mam nadzieję, że wybaczycie ;)
__________________________________________________

- Wariatka! Głupia! Odejdź! Nie chcemy się zarazić! - krzyczy grupka chłopców. Na podłodze leży czternastoletnia dziewczyna i nie potrafi się podnieść. Jest zbyt słaba i wycieńczona.
Kuli się ze strachu, boi się, że po raz kolejny zrobią jej krzywdę, lecz nagle słyszy krzyk.
Zbiera się na odwagę i spogląda w górę.
Alex Irving, chłopak z jej klasy zaatakował jej prześladowców z zaskoczenia. Jeden chyba uderzył głową o ścianę, bo spływa po niej krew, a chłopak leży nieprzytomny na podłodze. Pozostali stoją przerażeni i boją się poruszyć.
Alex wyciąga rękę do Diany.
Dziewczyna z trudem wstaje i niepewnie patrzy w oczy chłopaka.
W jej spojrzeniu niemal słychać pytanie „ale ty mnie nie skrzywdzisz?”.
Chłopak kręci głową i ją przytula. Jest zbyt oszołomiona, żeby cokolwiek czuć.
Podchodzi do nich nauczycielka historii Panem.
- Irving. Do dyrektora.
Diana zamiera. Jest śmiertelnie przerażona.
- To moja wina! On mnie bronił! - krzyczy i płacze, lecz nauczycielka ją ignoruje i idzie do dyrektora, ciągnąc za sobą Alexa.
Dziewczyna odczekała, aż oboje wejdą do pomieszczenia i przyczaiła się za ścianą.
Wsłuchuje się w krzyki dobiegające z gabinetu, lecz są zbyt niewyraźne i stłumione, żeby rozróżnić jakieś słowa. Po chwili słychać jakieś świsty i krzyki Alexa. Diana szlocha i zaciska zęby, nie mogąc znieść myśli o tym, że chłopak cierpi. Po chwili zostaje wyrzucony z gabinetu.
- Nic mi nie jest! - mówi, a z jego dolnej wargi ścieka krew. Dłonie ma całe czerwone, w niektórych miejscach porozcinane.
- Właśnie widzę - mruczy Diana i wyprowadza chłopaka ze szkoły. Jest południe, więc i tak za chwile powinni udać się do lasu – ich specjalizacja polegała nie tylko na tym, że pracują, lecz także uczą się w szkole – zajmują się transportem drewna. Uczą się, które dystrykty preferują poszczególne towary, obliczają ładowność wagonów pociągów, zyski i straty ze sprzedaży, a popołudniu wykorzystują to w praktyce i pomagają w transportowaniu towarów.
Dochodzą do leśnego źródła.
Alex z rozkoszą wkłada piekące i szczypiące palce do lodowatej wody. Diana mu je przemywa.
- Nie podziękowałam ci jeszcze... więc dziękuję. - Mówi, wciąż delikatnie pocierając dłonie Alexa.
- Nie ma za co - chłopak uśmiecha się do niej.
Siedzą chwilę w milczeniu, aż w końcu Diana pyta:
- Co ci zrobili?
Alex krzywi się.
- Linijka. Kazali mi wybrać, którą mnie będą bić. Wybrałem najmniejszą, bo myślałem, że będzie najmniej boleć, ale było odwrotnie. A wargę rozwaliłem, bo zagryzałem na niej zęby z bólu.
Diana jest wstrząśnięta.
- Oni są okrutni...
Alex kiwa głową. Znów milczą. Patrzą na płynącą w źródełku wodę.
- Lepiej? - pyta po chwili Diana, a Alex potakuje.
- Ale wiesz... ciągle boli. A wiesz, co moja mama robiła, jak byłem mały i się skaleczyłem?
Diana kręci głową.
- Całowała zranione miejsce. - Alex splata swoje dłonie z dłońmi Diany, a ona całuje każdy palec po kolei. Każdy milimetr jego dłoni pokrywa pocałunkami. Z czułością, delikatnością... Dawno nie czuł się tak dobrze.
Diana spogląda na niego i uśmiecha się.
Alex nagle śmieje się i mówi:
- Wiesz, co mnie jeszcze boli? Usta.
Wygląda, jakby chciał jeszcze coś dodać, ale Diana mu nie pozwala.
Całują się i zapominają o wszystkim dookoła.

piątek, 1 listopada 2013

Epilog

Sześćdziesiąt sekund.
Tyle trybuci mają czasu, zanim rozpocznie się rzeź. Nim rozpoczną się Pięćdziesiąte Dziewiąte Głodowe Igrzyska.
Wydaje się, że te sekundy płyną wolno, leniwie, lecz dla każdego trybuta są one nieubłaganie szybkie, zbliżają błyskawicznie do śmierci.
Ale dlaczego?
To pytanie zadaje sobie wiele osób. Tego nie wie nikt. Nikt nie wie, dlaczego Kapitol krzywdzi innych, dlaczego co roku tłumy muszą patrzeć na rzeź niewiniątek?
W tych sześćdziesięciu sekundach w całym kraju zostaje uronionych wiele łez, wyszeptanych wiele słów. W tych sześćdziesięciu sekundach mieści się cierpienie, rozpacz i tęsknota.
Dla Diany Evoy ten czas to moment na wspomnienia. Przeżywa życie na nowo. Wspomnienia odtwarzają się w jej głowie jak film. Każdej zmianie wspomnienia towarzyszy tępy ból i huk armaty, jakby właśnie umierał trybut.
Widzi przed sobą brata. Prowadzą ich do jakiegoś pokoju w Domu Sierot. Informują ich, że ich mama zmarła przy porodzie, a ojciec zaginął, gdy mieli trzy lata.
Bum. Sceneria się zmienia.
Diana leży na podłodze, nie potrafi wstać, głód przezwycięża wszystko inne... dziewczyna ma ochotę umrzeć...
Bum.
Ktoś kopie ją, spluwa na nią...
Bum.
Słowa "jesteś córką zwyciężczyni" obijają się echem po jej głowie.
Bum.
Krew rozbryzguje się na ścianie, pierwszy raz ktoś broni dziewczynę przed napaściami rówieśników...
Bum.
Roy, brat Diany trafia na Igrzyska w wieku piętnastu lat... wygrywa...
Bum.
Diana klęczy przy łóżku w Wiosce Zwycięzców i próbuje uspokoić brata miotającego się przez sen...
Bum.
Pierścionek zaręczynowy otrzymany od Alexa Irvinga pięknie błyszczy na słońcu.
Bum.
Dwie karteczki. Dwa nazwiska. Koniec marzeń o szczęściu w przyszłości i byciu razem. Diana i Alex trafiają na arenę.
Bum.
Suknia z liści szeleści przyjemnie w dłoniach dziewczyny...
Bum.
Palce Alexa błądzą po jej delikatnej skórze, usta spotykają usta...
Bum.
Awoks, jego zielone oczy. Blond włosy. Mógłby być jej rodziną. A właściwie... dlaczego w ostatnich chwilach przed śmiercią Diana wspomina akurat tego awoksa?
Z zamyślenia wyrywa ją dźwięk gongu.
Machinalnie rusza. Nie zdąża nawet dobiec do Rogu, gdy w jej szyję wbija się nóż i pada bez życia. Gdy widzi to Alex, od razu podbiega do mordercy i zabija go jednym ciosem.
Błyskawicznie dopada martwego ciała Diany. Przytula ją do siebie, choć dziewczyna już nic nie może czuć, i krzyczy, płacze. Nic nie widzi przez łzy. Czuje tylko ból i rozpacz. Pragnie umrzeć.
Jego życzenie jest spełnione przez szesnastolatkę, która posyła strzałę prosto w jego szyję.
Dwa martwe ciała nic nie znaczą dla trybutów wokół. Przestały istnieć z momentem, w którym uleciało z nich życie...
***
...Szklanka rozpryskuje się w drobny mak, gdy z hukiem uderza o podłogę. Roy nie powstrzymuje emocji. Płacze za siostrą.
Blight, który również przeżył Igrzyska, zostawia go z samym sobą. Wie, co to znaczy cierpieć po stracie bliskiego.
W pomieszczeniu panuje nieznośna cisza. Przerywa ją krzyk Roy'a, który słychać w całym budynku.
Jedno słowo.
NIE.
Ona NIE MOGŁA umrzeć.
Przecież ona żyje, prawda?
Musi żyć.
Rzeź przy Rogu skończyła się. Słychać armatnie  wystrzały, które sprawiają, że Roy wpada w rozpacz.
Żyje, musi żyć!!!
A jeśli... jeśli jednak nie? Czy życie jeszcze jest coś warte bez siostry?
Nie zastanawia się ani chwili. Sięga po nóż, leżący na stole. Przełyka ślinę i przystawia zimną stal do klatki piersiowej. 
Jeden, stanowczy ruch.
Wolność. Ucieczka.
Odlicza w głowie... 3, 2, 1...
W momencie, gdy nóż ma przebić skórę, ktoś odciąga ostrze od chłopaka.
Roy spogląda w oczy awoksa, który jawił się we wspomnieniach jego siostry w ostatnich chwilach jej życia.
- Dlaczego to zrobiłeś? -pyta.- Czemu chcesz ocalić nic niewartego mnie?
Awoks bierze kartkę i długopis. Pisze kilka słów, które zmieniają wszystko:
Bo jesteś moim synem.
Roy nagle przypomina sobie jakieś niewyraźne obrazy, które kiedyś go męczyły. Ojciec zniknął, gdy razem z Dianą mieli po trzy lata, więc go nie pamiętali.
Jest zszokowany, ale uświadamia sobie prawdę.
- Oni... oni nam cię zabrali... Tato.
Z oczu mężczyzny płyną łzy. Skrzą się delikatnie w jego oczach, tak podobnych do oczu Roy'a. Przytula do siebie syna i płaczą. Płaczą nad losem. Nad złym losem, który spotkał ich, który spotkał Dianę, który spotkał wszystkich obywateli Panem.
Strażnicy Pokoju wpadają do pomieszczenia. Sam Evoy wskazuje na syna i na swoje serce. Kocham cię - to chce przekazać. Roy to rozumie i odpowiada tym samym. Po chwili Sam pada martwy, zabity strzałem z karabinu jednego ze Strażników. Jego krew tworzy kałużę na podłodze, na ustach jednak błąka się uśmiech. W ostatnich chwilach życia doświadczył szczęścia i miłości syna, czegoś, czego nie było dane mu czuć od piętnastu lat...
Roy rzuca się na kolana i płacze nad kolejną osobą, która odeszła. Został na świecie sam.
Opuściła go nawet nadzieja na lepszą przyszłość.

Opuściła go wiara.
Nie pozostało już nic, dla czego byłby w stanie żyć.


___________________________
Wiem, zmaściłam tym epilogiem. ._. Nie bijcie, proszę... Miałam od początku zaplanowane zakończenie, ale nie miałam pojęcia jak ubrać je w słowa. Wyszło z tego coś takiego, z czego nie jestem zadowolona, ale pisałam to po raz 1234567890098765432112345676543234, więc stwierdziłam, że to i tak najlepsza wersja ._.
Nie porzucam tego bloga, będę co jakiś czas (emm... co jakieś 2 miesiące XD?) wrzucać miniaturki. Mam nadzieję, że od czasu do czasu ktoś tu będzie zaglądać i nie zostanę zapomniana :P Tymczasem zapraszam na http://artist-hill-montmartre.blogspot.com/, który jest obecnie moim głównym blogiem. Mam pomysły na trzy inne, ale mniejsza o to XD Musiałabym trochę przysiąść i pozakuwać historii. Jak coś nowego się pojawi to dam Wam znać.
Dobrze... a teraz wypadałoby podziękować paru osobom. Dziękuję Avadzie, która zostawiła tu pierwszy komentarz, Julcexxd, która zrobiła to jako druga. Dziękuję Lily Nimrodiell, dzięki której blog zaczął żyć. I SERDECZNIE DZIĘKUJE WSZYSTKIM CZYTAJĄCYM I KOMENTUJĄCYM! Ku mojej radości, wymienianie wszystkich zajęłoby dużo czasu, więc tylko chcę Wam powiedzieć, że wywoływaliście uśmiech na mojej twarzy, dodawaliście mi sił i motywacji. 
Jesteście cudowni!
Dziękuję wszystkim jeszcze raz.
Szczęśliwych Głodowych Igrzysk i niech los zawsze Wam sprzyja.
Pozdrawiam, Mockingjay on Fire.
Głodowe Igrzyska uważam za zakończone.

piątek, 20 września 2013

42.

Czuję ból. Największy ból, jaki czułam w całym moim życiu. Ale jednocześnie nie jestem w swoim ciele. Widzę wszystko… właściwie, to gdzie ja jestem? Już na górze, czy w jakimś konkretnym miejscu? Mam wrażenie jakbym była wszędzie, albo jakby mnie nigdzie nie było.
Widzę siebie wrzeszczącą się i szamoczącą na łóżku szpitalnym. Wokół mnie kręci się mnóstwo lekarzy, pielęgniarek…
Zastanawiam się, po co oni tak starają się mnie utrzymać przy życiu. Przecież i tak za parę chwil już będę martwa.
Spoglądam na dół i zauważam, że Sam mocno ściska moją dłoń. Szlocha. Tak bardzo mi go żal, ale będzie musiał sobie poradzić beze mnie.
Sue płacze i wtula się w Dave’a. Ten zachowuje kamienną twarz, ale widzę, że aż kotłuje się w nim od emocji.
W jednej sekundzie wracam do swojego ciała.
Słyszę jakieś niezrozumiałe słowa, nazwy środków, urządzeń. Ktoś wbija mi strzykawkę w żyłę i ból jest jakby bardziej tępy, przytłumiony, ale tylko odrobinę.
Nie wiem, co się ze mną dzieje.
Czuję, że to Roy pierwszy przyjdzie na świat. Kocham moje dzieci, ale chwila, w której się urodzą napawa mnie niemożliwym lękiem. Ból nasila się, dławię się własnymi krzykami i szlochami, nie mam pojęcia, co jest prawdą, a co tylko urojeniem. Zaciskam mocno dłoń na dłoni Sama, wbijam paznokcie drugiej ręki w prześcieradło na łóżku szpitalnym. Rozdziera się. Międlę je w dłoni, żeby coś odwracało moją uwagę od bólu. 
Cierpienie z każdą sekundą się nasila. Nie wiem, czy będę w stanie urodzić dzieci, czy dotrwam do tego momentu. Karcę się w myślach i zaciskam zęby na policzku. Czuję smak krwi. Muszę to dla nich zrobić. Muszę wytrzymać!
Mamo…- słyszę głos Roya. Nie mojego brata, to mówi do mnie mój syn. Jednak ich głosy są tak podobne…
Co skarbie?
Ja chcę już wyjść na świat. Chcę go zobaczyć. Ale nie dam rady sam, musisz mi pomóc. Weź się w garść mamo. Zrób to dla mnie. Kochasz mnie, prawda? Ja już pokochałem ciebie…
Robię to. Zaciskam dłonie jeszcze mocniej i zapieram się. Kompletnie nie kontaktuję ze światem. Jest tylko ból i świadomość, że ten ból zaraz mnie wykończy. Nie dam rady!
...Dam radę. Teraz nie mogę się poddać!
Po jakimś czasie udaje mi się. Rodzę zdrowego synka. Śmieję się i płaczę jednocześnie. Wszyscy wokół mnie wspierają, dopingują, lekarze od razu myją syna. Sam ani na moment nie puszcza mojej dłoni. Jest moim punktem oparcia. Wiem, że żeby Diana przyszła na świat czeka mnie jeszcze cięższa droga. Ale to przecież moje dziecko! Muszę to dla niej zrobić! - myślę. Biorę się w garść.
Nie pamiętam zbyt wiele z następnych kilku godzin. Cały czas towarzyszy mi ból, a ja błądzę między dwoma światami.
Czasami wydaje mi się, że to już, że moje serce stanęło, ale przecież nie mogę się poddać. Muszę urodzić córkę. Wyobrażam sobie jej uśmiech, urocze dziecko raczkujące po domu. Sama kochającego ją mocno. I wiem, że muszę to dla niej zrobić.
To istny koszmar. Czuję się jak w jakimś nienormalnym świecie. Roy płacze i krzyczy, ja płaczę i krzyczę, Sam płacze, Sue płacze, wszyscy płaczą.
Walczę. We mnie są dwie osoby, jedna chce już zasnąć wiecznym snem, poddać się. Druga walczy o to, żeby urodzić córkę.
W końcu, po ciężkim boju, ta druga wygrywa.
Tej, która chce umrzeć, pozostaje zaszyć się na chwilę w jakimś zacisznym miejscu i opatrzyć rany po bitwie. I tak zaraz wróci.
Z wysiłkiem otwieram oczy. Sam uśmiecha się na ten widok i woła lekarzy. Przychodzą z naszymi dziećmi. Już umytymi, czystymi.
Śliczne dzieci. Czy… ja naprawdę jestem ich matką? Muszę. Muszę je wziąć na ręce. Muszę dotrwać do tej chwili. Chcę je chociaż raz do siebie przytulić. Walczę z wiecznym snem, który wyraźnie bierze mnie w swoje macki. Odganiam je.
Jestem całkowicie wycieńczona. Brakuje mi nawet łez, by zapłakać ze szczęścia. Nie potrafię nic powiedzieć, więc tylko się uśmiecham. Sam daje mi dzieci do rąk. Głaszczę je chwilę i oddaję mężowi. On daje dzieci lekarzom i zaraz chwyta mnie za rękę. Jego dotyk koi ból.
Wszyscy wpatrują się we mnie ze łzami w oczach. Nagle Sue puszcza Dave'a i podchodzi do mnie. Łapie mnie za drugą dłoń. Czuję miłe ciepło przyjaźni.
Już mogę odejść. Z uśmiechem na ustach, godnie, w towarzystwie ludzi, których kocham. Jestem szczęśliwa. Za chwilę spotkam Roy’a, mamę i tatę… Czy to nie jest cudowna nagroda za cierpienie?
Nie potrafię przełknąć śliny. Zasycha mi w gardle. Uśmiecham się do Sama i Sue. Są przy mnie. Kocham ich. Podchodzi do mnie lekarka z dziećmi.
Patrzę na nich wszystkich ostatni raz. Z uśmiechem i łzami w oczach. Już prawię nie czuję bólu. Jestem świadoma, że za chwilę przestanę czuć go wcale.
Cieszę się, że to akurat tak się skończyło. Może i bolało, ale mogę odejść szczęśliwa.
Zamykam oczy. Już ich nie otworzę.
Moje serce staje.

sobota, 14 września 2013

41.

Jak pewnie zauważyliście, historia Amy chyli się ku końcowi. Przewidziałam jeszcze jeden rozdział, epilog i podziękowania. Bardzo się cieszę, że czytacie. Od czasu do czasu będę wrzucała miniatruki dotyczące np. dalszych losów Diany i Roy'a... 
Aha, zapraszam jeszcze raz na: http://artist-hill-montmartre.blogspot.com/. Gdy skończę pisać Igrzyska, więcej czasu poświęcę temu blogowi i jak-czarowac-i-nie-zwariowac.blogspot.com. Co do bloga o Paryżu, chciałabym, żeby to była historia wymyślona tylko przeze mnie, nie żadne fanfiction. Takie lekkie, odrobinę odmóżdżające romansidło ;) Dobrze, kończę przynudzać. Miłego czytania ;)


Oddycham niespokojnie. Resztkami sił powstrzymuję się przed otworzeniem oczu i zdradzeniem się, że wszystko słyszałam. 
Słyszę, że mężczyźni wychodzą. Otwieram oczy. Czuję ulgę i strach. Przez kilka godzin leżę wpatrzona w sufit. Rozmowa mężczyzn kołacze mi po głowie. Czuję silne ruchy dzieci w brzuchu i orientuję się, że pozostało mi kilka dni. Mimo to nie żałuję decyzji, którą podjęłam po Igrzyskach. Cieszę się, że nie zabiłam własnych dzieci, nawet jeśli sama przez to umrę. Przecież je kocham. 
Gdy robi się ciemno, siadam z trudem. Chowam twarz w dłonie. Płaczę.
Zauważam, że jestem podpięta do mnóstwa rurek. Wyciągam je z mojego ciała. Krwawię. Krew odcina się od mojej prawie białej skóry. Kapie na moją koszulę. Zafascynowana przyglądam się wzorkom tworzącym się na materiale. Nagle zaczynają wyć jakieś alarmy. Traktuję to jak ostrzeżenie. Wstaję. Kręci mi się w głowie i nic nie widzę przez łzy. Nogi nie są mi posłuszne po tak długim bezruchu. Upadam, ale mocno podciągam się o barierkę łóżka. Udaje mi się wstać. Wybiegam z pomieszczenia na korytarz, zauważam łazienkę w której się zamykam. Włączam kran. Woda leje się z pluskiem. Wkładam pod nią krwawiące ręce. Krew zmieszana z wodą ochlapuje ściany. Wymiotuję do umywalki. 
Spoglądam w lustro. Wrzeszczę. To nie ja, to jakiś zmiech. Z białą skórą, sinymi ustami, oczami bez wyrazu, wyblakłymi, tłustymi włosami. Nie wierzę. Nie mogę tak wyglądać. To Kapitol usiłuje mi wmówić, że tak jest. To na pewno jakieś krzywe zwierciadło, albo przez te rurki dostarczyli mi coś halucynogennego… Ale to coś… To nie mogę być ja. 
Rozwalam pięścią lustro. Nie mogę na siebie patrzeć. Co oni ze mnie zrobili? Krew kapie mi z dłoni, wyciągam z nich odłamki lustra i kaleczę się przy tym jeszcze bardziej. Plam na ścianie jest coraz więcej, woda szumi coraz głośniej. 
Nagle czuję obezwładniający ból. Upadam, uderzając głową o umywalkę. W moim umyśle coś dziwnie pulsuje. Po chwili słyszę, jakby ktoś tłukł o drzwi. Doczołguję się do zamka i otwieram. Zaraz potem padam na ziemię. Mam otwarte oczy, ale nie wiem, czy dobrze widzę. Mnóstwo barw, postaci… 
Ktoś bierze mnie na ręce i zanosi do mojego pokoju. Ktoś mnie uspokaja.
- Sam… - udaje mi się wyszeptać.
- Jestem przy tobie, ale cichutko, nie przemęczaj się.- a więc to prawda. Mój mąż tu jest.
To sprawia, że czuję się odrobinę lepiej. Pozwalam lekarzom zdezynfekować rany, podłączyć się z powrotem do urządzeń. Sam przygląda mi się z troską i łzami w oczach. Gładzi mnie po dłoni. Po chwili do pomieszczenia wchodzą Sue z Davem. Odzyskuję jasność umysłu.
- Tak bardzo za wami tęskniłam… - szlocham. Sue mnie ucisza. Opowiadają mi, co dzieje się w dystrykcie, ale nie pamiętam z tego nawet połowy. Ktoś daje mi coś do jedzenia, choć udaje mi się przełknąć niewiele. Za to chętnie piję. Wypijam pół litra wody za jednym zamachem. Od razu czuję się lepiej.
Nagle Sue wstaje, ciągnie Dave’a za rękaw koszuli. Lekarze wychodzą, a razem z nimi moi przyjaciele. Zostaję tylko z Samem.
Siada na krawędzi mojego łóżka i patrzy mi w oczy.
- Sam… ja umieram. - udaje mi się wykrztusić po chwili. Sam kręci głową ocierając łzy. 
- To moja wina. - mówi. Gwałtownie zaprzeczam.
- To była tylko i wyłącznie moja decyzja. Gdybym się wtedy nie zdecydowała na to, co się stało, to nie byłoby ich. - wskazuję na brzuch. - A już w Kapitolu kompletnie nie miałeś na mnie wpływu. Kocham moje dzieci i chcę, żeby żyły, nawet kosztem mojego życia.
Siedzimy chwilę w milczeniu. Czuję się, jakby to miała być nasza ostatnia rozmowa. 
- Obiecaj... ja... chcę mieć grób w Siódemce. I obiecaj, że nazwiesz dzieci imionami Roy’a i Diany… błagam. I opiekuj się nimi dobrze. Wiem, że będziesz dobrym ojcem. Kocham cię. 
Sam obiecuje. Jestem pewna, że dotrzyma tajemnicy.
W tym momencie już oboje płaczemy. Podnoszę się z trudem i siadam. Sam mnie przytula. Siedzimy tak kilka minut, później zaczyna mnie delikatnie całować. W pewnym momencie dopada mnie jednak potworny ból, więc muszę się położyć.
- No i obiecaj, że nie będziesz się zamartwiał. Widocznie to było mi pisane. Nie żyj przez całe życie w żałobie. Pozwól sobie samemu się cieszyć. Nie trać wiary. Będzie dobrze… - szepcę.
Sam jednak kręci głową.
- Bez ciebie nic już nie będzie dobrze. - odpowiada. Uciszam go.
- Mam jeszcze jedno życzenie. Chciałabym po raz ostatni zobaczyć gwiazdy… - mówię cichym, spokojnym głosem. Widzę, że Sam boi się tego spokoju. Udaje mu się jednak przekonać lekarzy, żebyśmy następnego wieczora poszli na dach. 
I tak też robimy. Leżymy wtuleni w siebie na miękkim kocu i szukamy różnych gwiazdozbiorów. 
- Patrz, widzisz tą jasną gwiazdę? To Syriusz. Zawsze, gdy będzie ci źle, popatrz na nią. Niech jej światło daje ci nadzieję i przypomina ci, że kocham cię, obojętnie w jakiej odległości od ciebie się znajduję.
Później chwilę rozmawiamy. Przypominamy sobie najpiękniejsze chwile spędzone razem. Przez chwilę czuję prawdziwe szczęście.
Sam gładzi mnie po brzuchu. Lada dzień dzieci mogą przyjść na świat. Jednak z ich narodzinami odejdę ja.
W sumie oswoiłam się już z tą myślą. 
Umrę. Przecież każdy człowiek musi kiedyś umrzeć, prawda? To całkiem normalne.
Patrzę Samowi w oczy. Widać w nich gwiazdy.
Całujemy się. Staram się cieszyć jak najmocniej tymi ostatnimi chwilami rozkoszy. Wtulam się w męża i zamykam oczy. Chcę zasnąć.
Wokół panuje niezmącony spokój, cisza. Jakby to nie był Kapitol. Światła miasta migocą delikatnie. 
Nagle uśmiecham się. Przypomina mi się pewna sytuacja. 
- Sam, pamiętasz, jak wtedy mi pomogłeś z tymi narzędziami? I jak zaśpiewałam ci tą powstańczą piosenkę? Wiesz, którą… - chwilę śpiewam Wśród drzew. Cieszę się tym, że jeszcze mogę śpiewać. Kończę.- No i… chodzi o to, że pomyślałam sobie wtedy… że umrzeć z miłości to beznadziejna wizja. A ja przecież właśnie umieram z miłości. Może niekoniecznie z powodu takiej miłości, o jakiej mowa w tej piosence… Ja umieram z powodu miłości, jaką obdarzyłam moje nienarodzone dzieci. I wiesz? Jestem szczęśliwa. Nawet nie wiesz, jak bardzo. To piękna śmierć.
Sam patrzy na mnie lekko oszołomiony. Ale po chwili uśmiecha się przez łzy.
- Tak, Amy. To piękna śmierć. Ale… to zawsze śmierć.
- Och Sam… przecież mnie nie będzie tylko chwilę. Spotkamy się znów… za jakieś pół wieku. To nie powód do rozpaczy. Wtedy będzie nam lepiej! 
Oboje śmiejemy się chwilkę, mącąc spokój nocy. Jednak po chwili zamieram. Czuję ból, jakiego nie czułam nigdy dotąd. Śmiech przeradza się w szloch i krzyk. Mam wrażenie, jakbym była pożerana od wewnątrz. Sam jest przerażony. Bierze mnie na ręce i biegnie schodami w dół do szpitala. Woła o pomoc. Oboje wiemy, co za chwilę nastąpi. Ta chwila napawa mnie przerażeniem, ale też dziwnym spokojem.
Dzieci wyraźnie chcą już przyjść na świat.
Za niedługo umrę.

wtorek, 3 września 2013

40.

- Nie płacz, córeczko. To był tylko sen. 
Mam pięć lat. Siedzę zapłakana wtulając się w mamę. Za niedługo urodzi mi braciszka. 
- Mamusiu, nazwijmy go Roy, od Joy… - mówię znienacka. Mama uśmiecha się, całuje mnie w główkę. Zgadza się. Nawet nie pamiętam, że to ja wymyślałam imię brata. Nie pamiętałam, dlaczego mi się to imię tak podobało.
Wspomnienie zmienia się. Tata uczy mnie strzelać z procy…
Mama płacze i tuli mnie do siebie. Stoimy na pogrzebie taty w czarnych ubraniach. Nie bardzo rozumiem, dlaczego to robimy…
Trzyletni Roy goni kolorowego motyla.
Siedzę z Sue i obgadujemy dziewczynę, która zrobiła przykrość mojej przyjaciółce. 
Potem razem z Sue przekradamy się do stadniny koni i przez chwilę je głaszczemy. Szybko uciekamy…
Stoję i krzyczę nad urwiskiem. Sam całuje mnie po raz pierwszy.
Dożynki. Igrzyska. Oświadczyny. Ślub. Boże Narodzenie. Wydarzenia pojawiają się w mojej głowie i szybko się rozmywają. Przypominam sobie życie. Czyżby już nadszedł dla mnie czas? Nie mogę teraz odejść… Nie mogę zostawić dzieci. 
Mam wrażenie, że po moim policzku spływa łza. Czuję potworny ból fizyczny. Mimo, że nie potrafię otworzyć oczu, wokół panuje nieprawdopodobna jasność. 
Nagle do mojego łóżka podchodzi mama. 
- To był tylko sen, skarbie. Tylko jakiś koszmar. Nie płacz już.
- Mamusia… kocham cię, mamo… Dziękuję. - szepczę ochrypłym głosem. 
Mama nic nie mówi. Kładzie mi na kolanach podarek i rozmywa się we mgle. 
Z wielkim trudem podnoszę się do siadu i drżącymi dłońmi sięgam po prezent. Jest opakowany w byle jaki, szary papier poklejony taśmą klejącą.
Udaje mi się rozerwać opakowanie. 
Ze środka wypada czarna, koronkowa suknia. 
Suknia do trumny. 
Mama miała ją na sobie… gdy ją chowali.
Zaczynam krzyczeć i młócić rękami w powietrze, jakbym się topiła. Zachłystuję się, i zauważam, że wróciłam ze świata fikcji do rzeczywistości. Nie widzę nic, wciąż mam zamknięte oczy, ale kontaktuję, orientuję się, że muszę leżeć w szpitalu. Słyszę piszczenie i dziwne brzęczenie jakichś urządzeń, przyciszone głosy…
- O… Spójrz, zakrztusiła się. Jesteś pewien, że ona nic nie słyszy?
Ktoś mruczy potakująco.
- Jest w śpiączce, nie kontaktuje.
Zamieram. Całą siłą woli powstrzymuję się od otwarcia oczu. Poznaję obu rozmówców. 
Snow. I Rapahello Monti, Główny Organizator Igrzysk.
- To dobrze. 
Przez chwilę obaj milczą.
- To już pewne, tak? Jutro będą tu jej mąż i przyjaciółka z mężem? Sam Evoy, Sue i Dave Martin?
- Owszem.
Znów chwila ciszy.
- Zapłaci karę.
- Czemu ich wszystkich jeszcze nie zabiłeś?
- Ludzie zaczęliby gadać. A to nam nie na rękę. Jeszcze powstania nam brakowało na karku, jakby sytuacja nie była wystarczająco kłopotliwa. Narobiła nam kłopotów. 
- To co w takim razie zrobisz?
Powstrzymuję łzy.  Przez głowę znów przebiega mi całe życie. Czekam z zapartym tchem na wyrok.
- Nic.
Głucha cisza.
Nie wierzę. Coś tu śmierdzi. Musi być jakiś haczyk. Zbyt proste, zbyt niemożliwe. Nie pasuje mi do Snowa.
- Corolianusie… Jak to nic?- Monti jest wstrząśnięty równie mocno jak ja.
Snow śmieje się cicho.
- Nic. Po prostu. Będę czekał. Myślę, że wszystko wyjaśni się w swoim czasie.
Drżę na dźwięk słów, które niedawno mnie tak przeraziły.
Słyszę kroki. Snow do czegoś podchodzi.
- Spójrz. To jej diagnoza. 
Zapada chwila ciszy. Teraz jestem już pewna, że otrzymam wyrok.
Raphaello jeszcze przez chwilę czyta.
Głos mu drży, gdy zadaje Snowowi pytanie:
- Więc dlatego czekałeś…?
- Tak. Dlatego. - po jego głosie słyszę, że jest uśmiechnięty. Do moich uszu dobiega dźwięk odsuwanego krzesła. Raphaello Monti opada na nie i wzdycha. Chyba wciąż nie może się pozbierać, po tym, co przeczytał.
- A dzieciaki? - pyta niepewnie. Już chyba wiem, jaki jest finał tego wszystkiego.
- Przeżyją. Może. - bierze wdech, i uroczystym głosem, jakby co najmniej ogłaszał Ćwierćwiecze Poskromienia, wreszcie wypowiada te słowa:
 - Na szczęście Amy Evoy nie ma szans na przeżycie tego porodu.

czwartek, 29 sierpnia 2013

39.

Zapraszam na mojego nowego bloga: artist-hill-montmartre.blogspot.com ;)

Po wydarzeniach w Dwunastce bardzo mnie pilnowali. Oprócz toalety nie mogłam nigdzie chodzić sama, zawsze miałam wokół siebie tłum strażników. Miałam ściśle wyznaczony czas przemówienia i mogłam mówić tylko to, co napisała mi Shinny. Uśmiechałam się sztucznie, nosiłam kapitolińskie stroje, a ludzie byli spokojni. O to chodziło.
Teraz siedzę w pociągu sunącym do Kapitolu i mam chociaż jedną chwilę dla siebie. Siedzę w fotelu i spoglądam w okno. Powstrzymuję łzy. Czuję delikatne ruchy dzieci pod sercem i z troską gładzę się po brzuchu. Ciekawe, czy będą dumne ze swojej matki, gdy już przyjdą na świat.
Pewnie nie.
Nie można być dumnym z dziewczyny, która zaszła w ciążę w wieku siedemnastu lat, bez ślubu… mimo, że wiele dziewcząt w moim wieku założyło już rodziny, to jestem tą wyklętą, która zaszła w ciążę przed ślubem. 
Nie można być dumnym ze zwyciężczyni Głodowych Igrzysk. Zabiłam wiele osób i sama się tego wstydzę.
Nie można być dumnym z osoby, która nieudolnie próbuje wywołać bunt narażając przy tym swoich bliskich, siebie i całe państwo. 
Nie można być dumnym ze mnie. Nie chcę momentu, w którym będę musiała opowiedzieć dzieciom o Kapitolu, okrucieństwie, Igrzyskach i o tym, że jestem zwyciężczynią Igrzysk. Boję się, że przestaną mnie kochać, że odsuną się ode mnie, gdy dowiedzą się, jakie okrutne rzeczy robiłam. 
Wreszcie łza spływa. Pierwsza i ostatnia, ale przynosi niesamowitą ulgę. 
- Zaraz dojeżdżamy, skarbie, przygotuj się…- trajkocze Shinny i śmieje się. Wstaję i ubieram płaszcz. 
Zauważam, że im bliżej jesteśmy Kapitolu, tym bardziej natura wymarła. W Kapitolu wszystko jest sztuczne, doskonałe, nie potrzeba czegoś takiego jak drzewa, którym usychają liście, czy kwiaty, którym łamią się łodyżki. Przyroda jest zbyt mało perfekcyjna. To dziwne, ale gdy przyjechałam tu pierwszy raz, nie uderzyło mnie to tak bardzo. 
W końcu przestaję zauważać jakiekolwiek drzewa, ale w oddali majaczą wysokie wieżowce. To znak, że już prawie jesteśmy. Kierujemy się do tego samego budynku w którym mieliśmy szkolenia przed Igrzyskami. W Centrum odnowy Paul robi ze mnie bóstwo. Zielona sukienka do ziemi, włosy spływające delikatnymi falami z wplecionymi długimi, zielonymi wstążkami oraz wiązane buty za kostkę w odcieniu karmelowego brązu i przepaska w tym samym kolorze tworzą niezły zestaw. 
Kocham zielony, ale już mi się odrobinę zbrzydł. Igrzyska sprawiły, że mam do zieleni traumę. Cieszę się, że Paul robi mi delikatny makijaż w kolorach brązu. Maluje usta na jasny kolor. Wyglądam niewinnie, jak młoda dziewczynka. 
Wychodzę przed ośrodek szkoleniowy, gdzie Ceasar Filckermann przeprowadza ze mną wywiad. 
Moja sukienka ma luźne rękawy do łokci,  i jest z dość zwiewnego materiału, ale nie jest mi zimno. Zauważam, że w Kapitolu jest o wiele cieplej, niż w dystryktach, gdzie właśnie trwa sroga zima. Stawiam, że wykształcili sobie jakiś mechanizm do regulacji temperatury. 
Staram się zachowywać uroczo i nie nawiązywać do niebezpiecznych tematów. Wywiad wypada nie najgorzej. 
Prosto sprzed Ośrodka Szkoleniowego udajemy się do rezydencji prezydenta Snowa, gdzie ma się odbyć wystawny bankiet. Mnóstwo ludzi mnie zagaduje, wśród nich spotykam nawet Głównego Organizatora Igrzysk. Sam prezydent Snow nie spuszcza ze mnie oczu, a ja czuję, że przechodzą mnie dreszcze.
W końcu przykazuję sobie nie stresować się i cieszyć się bankietem. Zaczynam od stołu z przystawkami, gdzie kosztuję kremy, zupy, sałatki, wędliny, sery… i po przystawkach czuję się pełna. Wracam do tłumu i obiecuję sobie przejść do dań głównych za jakiś czas, gdy już zgłodnieję. Jest ich tak dużo, że nawet, gdybym z każdego jadła tylko ociupinkę, to nie spróbowałabym nawet jednej trzeciej. 
Ktoś prosi mnie do tańca, nie odmawiam, później ktoś proponuje mi poncz… Kręci mi się w głowie od tych wszystkich barw, smaków i zapachów, więc postanawiam wyjść. Na dworze jednak rosną miliardy róż, pachnących niezwykle intensywnie, więc szybko podejmuję decyzję o powrocie do środka. Dławię krzyk, bo drogę zastępuje mi prezydent Snow.
Zapach róż dusi mnie, czuję się jak w klatce, chcę uciec, ale jego wężowe oczy paraliżują mnie. Nie potrafię zrobić ruchu.
- No proszę… Widzę, że termin się zbliża. Chyba pozostał niecały miesiąc, nieprawdaż? - mówi mężczyzna, wskazując na mój brzuch. Robi kilka kroków w moją stronę. Cofam się instynktownie i potykam się. Snow wyciąga do mnie rękę, ale ignoruję ją i z trudem podnoszę się sama. 
- Nie pozwolę zrobić krzywdy moim dzieciom… - szepcę. 
- Ależ ja nie mam zamiaru robić im krzywdy, ani tobie… mimo, że nie dotrzymałaś mojego słowa. Sprytny był ten pomysł z kasetami, ale nie dość sprytny. Właściwie ty i twoi bliscy, wszyscy powinniście już nie żyć, ale… na razie potrzebowaliśmy cię do Tournee. A poza tym podejrzane by było, gdyby wszyscy twoi bliscy nagle poumierali, nieprawdaż? - drżę, słysząc jego suchy, chrapliwy śmiech. Zapach krwi oplata mnie w swoje macki. - Myślę, że wszystko wyjaśni się w swoim czasie.
Zamieram. Patrzę prezydentowi w oczy. Robi mi przejście, więc wracam do sali bankietowej.
Myślę, że wszystko wyjaśni się w swoim czasie.- słowa prezydenta chodzą mi po głowie. Co to może oznaczać? Ile życia nam jeszcze zostało?
Wzdrygam się, ktoś kładzie mi rękę na ramieniu.
To Shinny.
- Szukałam cię, kotku. Będziemy się powoli zbierać, za pół godziny bądź przy wyjściu.
Uśmiecham się smutno.
Słowa Snowa odtwarzam w myślach niczym mantrę. 
Myślę, że wszystko wyjaśni się w swoim czasie.
Robi mi się słabo. 
- Wszystko dobrze?- pyta Shinny, widząc, że zbladłam.
Usiłuję kiwnąć głową, jednak nie daję rady. Ciemnieje mi przed oczami i osuwam się na posadzkę.

niedziela, 25 sierpnia 2013

38.

Pociąg zatrzymuje się na stacji w Dwunastym Dystrykcie. Nie jestem gotowa, by wysiąść. W końcu jednak robię pierwszy krok po schodkach. Drugi, trzeci, o tak, już stoję na peronie. Zewsząd wieje lodowaty wiatr, płatki śniegu szczypią moją twarz.
Rozglądam się. Ledwo wysiadłam z pociągu, a już widzę, że Dwunastka jest najbiedniejszym z wszystkich dystryktów. Zapyziały, brudny dworzec odstrasza swoim widokiem.
Stoję jak wmurowana w ziemię, boję się oddychać. W powietrzu czuć woń śmierci. 
Shinny ciągnie mnie za ramię i zmusza do opuszczenia dworca. Czekają na mnie dziennikarze fotografowie, ale nawet nie spoglądam w ich kierunku. Przepycham się przez tłum.
Zostaję oddana w ręce Strażników Pokoju i odprowadzona do Pałacu Sprawiedliwości. Nogi uginają się pode mną ze strachu. Łzy przesłaniają pole widzenia. Wszędzie, gdzie idę widać biedę, głód, śmierć. Tak bardzo żal mi tych ludzi…
Tak bardzo głupio mi, że będę przed nimi występować.
Zwyciężczyni Igrzysk. Obrzydliwie bogata, opływająca w dostatki.  
Nagle odczuwam obezwładniający ból, który niemal zwala mnie z nóg. Wbijam paznokcie w skórę dłoni i zęby w dolną wargę. To pozwala mi wytrzymać. Blednę. Krew odpływa mi z twarzy. A ból trwa. Jego źródło znajduje się pod moim sercem.
Stoję w brudnym, zimnym, zapleśniałym pomieszczeniu i modlę się, żeby jak najszybciej je opuścić. Mam ochotę zwymiotować, ale powstrzymuję się. Opadam z ulgą na jakieś zakurzone krzesło i czekam na Ekipę Przygotowawczą. Gdy w końcu przychodzą, poprawiają mi makijaż i wciskam się w suknię. Jest zielona,  a jakże, z aksamitu, do ziemi, z długimi rękawami. Czuję, jak ktoś narzuca mi na plecy pelerynę i zapina ją na sukni. Jest brązowa, materiału nie potrafię nazwać. 
Cały strój wygląda elegancko, ale bez przesady, właściwie nawet jak na kapitolińskie standardy, to jest skromny. Cieszę się, że do Dwunastki nie ubrano mnie w jakąś wymyślną suknię balową.
Dostaję znak i wychodzę na scenę przed Pałacem. Od mrozu moje dłonie czerwienieją i palce kostnieją. Chwytam w nie mikrofon i sprawdzam, czy działa. Czuję na sobie spojrzenia całego Dwunastego Dystryktu. Mam ochotę uciec z tego miejsca i schować się w ciepłych ramionach Sama. Ale jestem tutaj sama. On mi nie pomoże. Muszę się nauczyć radzić sobie samej.
Brzmi hymn. Stoję na baczność i spoglądam na rodziny trybutów, którzy odeszli. Jack pochodził z licznej rodziny, ale od Diany byli tylko rodzice. Ich widok sprawił, że poczułam, jak rozdziera mi się serce. Diana. Kochana, cudowna Diana. Musieli bardzo cierpieć, gdy stracili jedyną córkę. 
Gdy zawierałyśmy naszą przyjaźń, niby wiadomo było, że kiedyś się musi skończyć. Ale mimo to każda myśl o tej dziewczynie sprawia mi ból. 
Zmuszam się do spojrzenia jej rodzicom w oczy. Diana była bardzo podobna do swojej mamy. Po tacie odziedziczyła tylko to swoje inteligentne spojrzenie i duże oczy. Zauważam, że para płacze. Dotykam policzka i ku mojemu zdumieniu zauważam, że jest mokry od łez. Ocieram go dłonią.
Hymn milknie a łzy nie przestają spływać z moich powiek. 
Wyłączam się całkowicie. Widzę tylko rodziców Diany i ją samą. Nic więcej.
Nagle orientuję się, że ktoś potrząsa moim ramieniem i wbija we mnie wyczekujące spojrzenie. Nadszedł czas na moją przemowę. Przełykam ślinę, podnoszę mikrofon do ust, ale nie potrafię wydobyć z siebie słowa. Po prostu pozwalam łzom płynąć i stoję, patrząc w kierunku rodziców Diany. W końcu udaje mi się zacząć.
- Ja… chciałam przekazać rodzinom Diany i Jacka najszczersze wyrazy współczucia. Oboje byli dobrzy, mili… Szczególnie bliska była mi Diana. Na arenie nawiązała się między nami cudowna więź, przyjaźń, która, niestety, nie miała szans skończyć się happy-end’em. Jednak chciałam podziękować wam, za waszą córkę. Córkę, która  w tych najgorszych chwilach była mi światełkiem w tunelu. Ona potrafiła sprawić, że nawet w obliczu śmierci uśmiechałam się… Po prostu dziękuję.
Milknę. Rodzice Diany uśmiechają się do mnie serdecznie. Jej mama, nie wiedzieć czemu, gładzi fałdy płaszcza. Czyżby tak jak ja była…?
Ciszę przerywa rozdzierający płacz. Ze zdumieniem zauważam, że wydobywa się spod płaszcza mamy Diany. Okazuje się, że ogrzewała nim dziecko.
Kobieta zaczyna kołysać niemowlę w swoich ramionach, a Strażnicy Pokoju już chcą ją wyprosić, mówiąc, że zakłóca ciszę.
- Nie! - krzyczę i zbiegam ze sceny po schodkach. Strażnicy odsuwają się. Moja wola jest święta. Wszyscy ludzie wpatrują się we mnie z zapartym tchem. Ściągam pelerynę i okrywam nią dziecko, matka Diany patrzy na mnie z osłupieniem i wdzięcznością. Zauważam, że przez chwilę zatrzymuje wzrok na moim brzuchu. Powoli wyciąga dłoń. Kładzie ją na nim. 
Czuję przyjemne ciepło, mimo, że na dworze szaleje mróz, a ja stoję w samej sukience. Zaczyna rozchodzić się od brzucha, a później ogrzewa całe ciało. Widzę, że Strażnicy szykują broń, więc obrzucam ich gniewnym spojrzeniem i nakazuję dłonią, żeby ją odłożyli.
Kładę dłoń na palcach kobiety. Ona płacze. Ściskamy się serdecznie. Pozwala mi wziąć dziecko na ręce. To chłopiec. Jego płacz nie ustaje. Całuję malca w główkę, głaszczę go i śpiewam cichutko tą samą kołysankę, którą śpiewałam kiedyś Dianie na arenie. Ku mojemu zaskoczeniu, dziecko milknie i wpatruje się we mnie wielkimi oczyma.
- Miałeś cudowną siostrę, wiesz? - szepcę mu do ucha, gdy kończę kołysankę. Przez jego oczy przebiega błysk, jakby mnie zrozumiał. Oddaję kobiecie dziecko i całuję ją w policzek. Uśmiecha się. Ojcu Diany ściskam dłoń, po czym zostaję odprowadzona na scenę. Dziwię się, że pozwolono mi w ogóle podejść do rodziny Diany. 
Przez te kilka sekund widzę radość w ich oczach. Później znów następuje pustka. Pustka, która została po Dianie, pustka, której nikt i nic nie jest w stanie wypełnić.
Ile Głodowe Igrzyska potrafią przynieść zła…
Biorę mikrofon do rąk.
- Dziękuję. - mówię przez łzy. Tłum patrzy się we mnie jak zaczarowany. Otwieram usta i zaskakuję samą siebie słowami, które z nich wypływają. - Jak wiecie, niedługo zostanę mamą… To będą bliźnięta. Chłopiec i dziewczynka. Chciałabym ich nazwać imionami najdroższych mojemu sercu trybutów, aby uczcić ich pamięć, aby mieli po sobie pamiątkę na ziemi. Bo często zapomina się o tych, którzy giną na arenie, pamięta się tylko o zwycięzcach, a tak naprawdę, to zmarli powinni być bohaterami… - przełykam ślinę. - Chcę nazwać moje dzieci imionami Diany i Roya.
I wtedy zamieram. Pierwsza wyciąga w górę trzy palce, uprzednio dotknąwszy nimi ust, matka Diany. Zaraz za nią jej mąż, potem już toczy się lawina. Iskra wybucha, wzniecając ogień. Jestem jednocześnie przerażona i wzruszona tym gestem. 
I robię coś, co podpowiada mi serce. Dotykam trzema palcami ust i wyciągam je wysoko w górę. 
Całe zimno, które odczuwałam znika. Teraz jest mi gorąco. Zostaję ściągnięta ze sceny, a tłum uspokojony. 
- Chcę iść na grób Diany. Pozwólcie mi… - z moich ust wydobywa się rozdzierający wrzask, skierowany do Shinny. 
Ta tylko kręci głową ze smutną miną. Padam na kolana i szlocham.
- Chcę… widzieć… jej… grób. - udaje mi się wydyszeć.
W końcu ulegają mi. Zostaję odprowadzona na cmentarz w asyście Strażników Pokoju. Widzę nazwisko na białym nagrobku i klękam. Modlę się, żeby teraz nie cierpiała. Żeby była w raju.
- Bóg nie słucha grzeszników. Zabiłaś wiele osób. - odzywa się w mojej głowie głos Snowa. 
- To przez ciebie! - krzyczę i szlocham. Przypominam sobie momenty, gdy przychodziłam na grób Roy’a. Nie chciałam wtedy wierzyć, że to on, tam pod ziemią. Że jego już nie ma. 
Ale niestety, musiałam.
I taka była bolesna prawda.



__________________________________
Witam po długiej nieobecności ;) Byłam na wakacjach w Chorwacji, wczoraj wróciłam i zaraz napisałam nowy rozdział. Dodatkowo zajmuję się teraz pewną akcją, o której powinniście się wkrótce dowiedzieć ;)
Pozdrawiam wszystkich czytelników i dziękuję za tyle komentarzy :D Dla mnie to bardzo dużo znaczy :D

piątek, 9 sierpnia 2013

37.

- Chyba nie ma żadnych komplikacji. - słyszę. Wzdycham z ulgą. Już od jakiegoś czasu czuję delikatne ruchy dziecka, co wprawia mnie w dziwny nastrój, smutek przemieszany ze szczęściem. I czuję z nim coraz większą więź.
 Lekarka wciąż jeździ dziwnym urządzeniem po moim brzuchu i wpatruje się w ekranik położony na jej kolanach. Po chwili przygląda się mi i Samowi trzymającemu mnie za rękę i pyta: - Chcecie poznać płeć dziecka? 
Patrzymy na siebie z wahaniem, ale po chwili oboje przytakujemy. Kobieta uśmiecha się tajemniczo .
- Na kogo stawiacie? - pyta. 
- Chłopiec. - mówię w tym samym momencie, w którym z ust Sama wydobywa się słowo „dziewczynka”.
Śmiejemy się i spoglądając sobie w oczy słyszymy:
- Chłopiec… i dziewczynka. 
Spoglądamy na kobietę zaskoczeni. 
- Pani Evoy, urodzi pani bliźnięta. 
Płaczę ze szczęścia, a Sam całuje mnie uradowany. Bliźnięta! Podwójne szczęście… Piękny prezent na miesiąc przed świętami Bożego Narodzenia.
Dni mijają w błyskawicznym tempie. Skoro już wiemy, że urodzę bliźnięta, decydujemy się z Samem przyszykować im pokój. Niestety, szybko się męczę, muszę robić przerwy w pracy, a Sam pracuje, więc robota idzie topornie. Malujemy pokoik na zielono, na kolor nadziei. Montujemy po kolei wszystkie urządzenia, wybieramy klosz lampy, dobieramy meble. Oczywiście mogliby to za nas zrobić ludzie z Kapitolu, poszłoby dziesięć razy szybciej, ale chcemy, żeby nasze dzieci miały pokój przygotowany kochającą, rodzicielską ręką, nie przez obcych, wyrachowanych, eleganckich ludzi. 
-Chcę się uwinąć przed Tournee Zwycięzców. - mówię, gdy opadam zmęczona na kanapę. Czas szybko mija, od niespodziewanej wiadomości błyskawicznie mijają dwa miesiące, obfitujące w cudowne wydarzenia, między innymi pierwsze moje Boże Narodzenie spędzone wspólnie z Samem, i Tournee zbliża się wielkimi krokami. Ale pokój jest już prawie gotowy. Nawet szafa jest już pełna dziecięcych ubranek, czekająca, aż jakieś małe istotki je na siebie założą. Na dworze sypie śnieg, migając srebrzystymi płatkami. 
Wystarczy tylko postawić jakieś kwiatki na parapecie, jednocześnie ożywiając pomieszczenie.
Tak też robimy. Pokój jest ukończony dokładnie na dwa tygodnie przed Tournee. Spędzam je szczęśliwa, spacerując z mężem po lesie, pisząc piosenki, jedząc pyszne rzeczy, czyli po prostu obijając się. No cóż, usprawiedliwiam się tym, że jestem w ciąży i trochę relaksu mi się należy. Ale tak naprawdę nigdy nie jestem do końca zrelaksowana. Gdzieś w mojej podświadomości wciąż prześladują mnie wspomnienia z areny. W dodatku czuję jakiś dziwny niepokój związany z ciążą. Coś jest nie tak. Boję się. 
Gdy przyjeżdża moja drużyna, najpierw wszyscy ściskamy się entuzjastycznie, a potem stoję ze spuszczoną głową i wysłuchuję narzekań na temat mojego wyglądu. Faktycznie. Wyglądam na chorą i zmęczoną. Jestem blada, mam ciemne cienie pod oczami, bardzo schudłam i mimo wystającego, wielkiego brzucha, widać mi kości. Nie wyglądam na kilkanaście lat, lecz na trzydzieści. Siadam na fotelu przed lustrem gotowa na kilkugodzinną mordęgę.
- Słoneczko, uśmiechnij się! Tak lepiej. Ślicznie! Ale zróbcie coś z tymi worami pod oczami i z tą bladą cerą. Nie może się przecież pokazać przed kamerami blada jak trup. 
Jęczę. Shinny Richards snuje się w podskokach po moim domu i chichocze, wydając polecenia mi i Ekipie Przygotowawczej. Widać, że kobieta jest w swoim żywiole. Teraz taksuje mnie spojrzeniem od stóp do głów. Ekipa przyciemniła moją trupiobladą skórę odrobiną pudru, wory pod oczami zostały zamaskowane, więc Shinny uśmiecha się z aprobatą. Widać, że Ekipa stara się być dla mnie szczególnie miła, wszyscy zapewniają, że wyglądam pięknie. Myślę, że chcą mnie po prostu trochę podbudować. Widzę w ich oczach troskę o mnie, co jest niesamowicie miłe. Natomiast Shinny jakoś nie zwraca na moje uczucia szczególnej uwagi.
- Ale nie martw się kochanieńka, to dopiero tak zwany „Stan Bazowy Zero”. Jeszcze zrobimy z ciebie bóstwo. - Ekipa obdarza ją nieprzychylnym spojrzeniem, które najwyraźniej źle odczytuje, bo mówi:- Znaczy… oni zrobią z ciebie bóstwo. Postanawiam zacisnąć zęby i wytrzymać długi proces upiększania mnie. Trochę pociesza mnie świadomość, że tym razem nie cierpię sama. Na fotelach obok przygotowywani są Sam, Sue i Dave, rodzice Sama oraz mała Faith. Wszyscy są oszołomieni i raczej nie sprawia im to przyjemności, tylko Faith jest niesamowicie podekscytowana i nie potrafi się doczekać występu w telewizji. 
- Będę wyglądać ślicznie! - stwierdza po przejrzeniu się w lustrze. 
- Ależ ty zawsze wyglądasz ślicznie!- protestuję, ale mała Faith nie słucha mnie. Wpatruje się w Xymenne, która prezentuje jej, jak brokat magicznie błyszczy na jej skórze.
Dzisiaj mam wystąpić przed kamerami. Wywiadów udzielą także moi bliscy. Zaraz później wsiadamy do pociągu i wyjeżdżam do Dwunastki. Mam opowiadać głównie o moim hobby, czyli muzyce. Wybijam sobie z głowy pomysł z pieśniami powstańczymi, który mimo wszystko kołacze się niespokojnie gdzieś w moich myślach. Postanawiam zaśpiewać kilka własnych kompozycji i dać sobie spokój. Prezydent Snow powinien być zadowolony. 
W końcu jestem dostatecznie przygotowana na spotkanie z Paulem, który każdemu daje inny strój. Dostaję zwiewną sukienkę, która optycznie zmniejsza mój brzuch. Wyglądam jak zdrowa, szczęśliwa osoba. Najpierw przeprowadzane są wywiady z innymi, a ja odpoczywam. Potem, gdy przychodzi kolej na mnie, wstaję i oddaję się całkowicie muzyce. Wiem, że nagranie wychodzi świetne. Później odpowiadam jeszcze na parę pytań z życia prywatnego, dotyczących głównie małżeństwa i dziecka. Pokazujemy się przed kamerą razem z Samem.
- Piękna z nich para, nieprawdaż? - trajkocze Shinny, a my szepczemy sobie czułe słówka i chichoczemy. Tego nie można nazwać miłością. To jest na pokaz. Miłość jest między nami, gdy wszelkie kamery znikają z pola widzenia, gdy zostajemy sami, lub z bliskimi. Zero udawania. Cieszę się już na czas, gdy tą miłością będziemy mogli podzielić się z dziećmi. 
Niestety. Przychodzi czas pożegnania. Przebieram się w ciepłe, wygodne rzeczy i narzucam na siebie gruby, zimowy, elegancki płaszcz. Czas znów dostosować się do standardów Kapitolu.
- Będę tęsknić. - ukrywając łzy, obejmuję najpierw Sama, potem Sue, jej męża, rodziców Sama i Faith, no i oczywiście samą Faith, a później wychodzę na mróz. Od razu wsiadam do auta i jedziemy ku stacji kolejowej. Wsiadamy do rozgrzanego pociągu i kierujemy się ku Dwunastemu Dystryktowi. dystryktowi Diany.
Moment, w którym będę musiała spojrzeć w oczy jej bliskim, napawa mnie strachem. 

piątek, 2 sierpnia 2013

36.

Nie wiem, co mnie do tego podkusiło. Nagrałam wszystkie powstańcze pieśni na kasetę i zamówiłam z Kapitolu kolejny tysiąc taśm. Nie zastanawiali się po co mi, przecież jestem zwyciężczynią Głodowych Igrzysk i artystką, w dodatku w ciąży, a takie mają swoje kaprysy. 
Całe dnie siedziałam w domu i kopiowałam zawartość kasety na pozostałe. Po paru tygodniach miałam ukończone tysiąc kaset. Na okładkach napisałam:
Gdy nawet nadzieja będzie zawodzić…
Nie wiem, czemu się oszukiwałam. Myślałam, że pieśni o śmierci, peany na cześć wielkich bohaterów, że to zmobilizuje ludzi do powiedzenia stop.  Ale to zbyt mało. 
Każdy miał obowiązek mieć w domu radio z odtwarzaczem kaset. Często, tak samo jak telewizory, uruchamiało się same, żeby nadać jakieś ważne informacje.
Codziennie brałam do plecaka kilkadziesiąt taśm i podrzucałam je do domów ludzi niezwiązanych z Kapitolem. Roznosiłam je tam, gdzie nadzieja i siła była potrzebna, gdzie mogła przynieść owoce. 
Czułam się źle. Czułam, że coś jest ze mną nie tak. Byłam słaba, słabsza niż na Igrzyskach. 
Wezwałam lekarkę na kontrolę.
- Wszystko jest dobrze. - zapewniała mnie z uśmiechem. Chciałam jej wierzyć. 
Nie potrafiłam. Bałam się. Nie o mnie, ale o dziecko. Złapałam się na tym, że je pokochałam, mimo, że jeszcze nawet nie znam jego płci. Byłam szczęśliwa, że będę miała kolejną osobę do kochania. Z miłością gładziłam brzuch i śpiewałam mu cicho, jak do snu.
Pewnego popołudnia Sam przyszedł do domu przerażony.
- Amy. Coś się dzieje. Nie jest dobrze, chociaż, kto wie? Dzisiaj… dzisiaj w pracy Strażnicy Pokoju zastrzelili trzynastoletniego chłopca. 
- Dlaczego?
- Śpiewał coś. Śpiewał pod nosem jakąś pieśń.
Poczułam, że brakuje mi tchu. Boże, co ja zrobiłam? 
Zabiłam niewinnego chłopca. 
Sam nic nie wiedział. Byłam mu winna wyjaśnienie. Usadziłam go na fotelu i puściłam jedną z niewielu kaset, które zostały w domu. Przez cały czas płakałam. Czułam się winna. 
- Amy, co się dzieje?! - Sam nic nie rozumiał. 
- To ja. To moja wina. Nagrałam te pieśni powstańcze i… można powiedzieć, że ofiarowałam je ludziom. 
Zrozumiał. 
- Skąd je znasz? - spytał z niedowierzaniem. 
W odpowiedzi wyjęłam album spod klapy fortepianu. 
Oglądał go uważnie.
- Piękne rysunki. - stwierdził.
Kochałam je oglądać. Kreska przekazywała w sobie tyle brutalności i bólu… 
- Spójrz.- wskazał na podpis pod ostatnim rysunkiem. Krzyknęłam.
- Przecież… przecież to moja babcia! Linda McClove… matka taty.
Jak to możliwe, że wcześniej tego nie zauważyłam?
Przypomniałam sobie o pamiętniku. Pobiegłam po niego do sypialni, otwarłam na końcu, którego jeszcze nie czytałam, i wróciłam do Sama czytając z zapartym tchem treść brudnych stronic.

17 maja. 
Moja siostrzyczka, Li, ciągle rysuje! Trwa powstanie a ona wciąż bazgrze w jakimś albumie i w dodatku nie chce mi go pokazać! To niesprawiedliwe. Mówi, że pokaże mi, kiedy skończy, ale jakoś nie kończy! 
Nawet ja pomagam żołnierzom. Mama szykuje jakieś paczuszki, które mam im roznosić. Wszystkie dzieci w dystrykcie coś roznoszą, tylko nie Li!
18 maja.
Dobrze, chyba jej wybaczę. Pokazała mi TO dzisiaj. To album. Tam są takie różne piosenki i obrazki żołnierzy. Nie podobają mi się. Są za bardzo smutne. Nie lubię smutnych piosenek!
19 maja.
Moja siostrzyczka bardzo ładnie śpiewa i nauczyła mnie jednej z tych piosenek. Jest tam coś o gwieździe. Ale dzisiaj wyszłam roznosić paczki żołnierzom i gdy jedna dziewczynka śpiewała tą piosenkę, to ją rozstrzelali. Wszędzie było pełno krwi. Popłakałam się i postanowiłam, że już nigdy nie zaśpiewam tej piosenki. Chyba, że będę chciała umrzeć.
20 maja.
Li wciąż je śpiewa. Te złe, smutne, piosenki. Mówię jej, żeby przestała, bo ja nie chcę, żeby ją rozstrzelali, ale ta krowa dalej to robi! Pokłóciłam się z nią i zamknęłam w pokoju. 
Słychać jakieś dziwne dźwięki. Ja… poznaję je. To śmierć. 
Boże. 
Li, mamo, tato, kocham Was… Przepraszam za wszystko
21 maja.
Lisa nie żyje. Jestem jej starszą siostrą. Nazywała mnie pieszczotliwie Li, ale naprawdę nazywam się Linda McClove. No dobrze, właściwie, to jeszcze Linda Mille, ale jestem zaręczona z Henrym McClove i jeśli wróci z wojny, pobierzemy się i przejmę jego nazwisko.
 Moja siostra tak naprawdę nazywała się Elizabeth. 
Mam siedemnaście lat, ale o życiu wiem więcej, niż niektórzy dorośli. Przeżyłam tragedie, doświadczyłam bólu. Dlatego chcę zostać lekarzem, żeby pomagać ludziom. Żeby nie podzielili losu mojej siostry.
Wzruszyłam się, czytając jej ostatni wpis. Kartka jest pobrudzona i splamiona krwią, a dzisiaj ja brudzę ją moimi łzami.
 Lisa nie usłyszała radiowego alarmu i nie zdążyła uciec do schronu. Została w swoim pokoju na poddaszu. Nalot zniszczył górne piętro. Lisa nie miała szans przeżyć, rodzice nie pozwolili mi obejrzeć jej ciała. Jakimś cudem jednak ten dzienniczek przetrwał. Chyba nie miał wyboru. Zawiera wielki kawał historii Panem. Bolesnej, długiej historii. Opowiedzianej oczami dziewczynki, która zbyt wcześnie dowiedziała się, co to okrucieństwo.
Cały czas płaczę. Czuję się winna. To przeze mnie ona zginęła. Gdybym się nie upierała przy tych pieśniach, nie pobiegłaby obrażona do pokoju. Poszłaby z nami do schronu. Gdy tylko usłyszałam alarm, chciałam po nią biec, ale rodzice nie pozwolili mi. Zginęłybyśmy obie. W sumie wolałabym, żeby tak było. Nie miałabym wyrzutów sumienia. Ale nie mogę popełnić samobójstwa, bo spotka mnie kara. Każdy człowiek jest potrzebny na wojnie. 
No właśnie. Każdy człowiek jest potrzebny na wojnie. Za dużo ludzi ginie.
Boże. Modlę się do Ciebie za Lisę, aby dostąpiła zbawienia. Modlę się za Henry’ego, żeby wrócił żywy. Modlę się, abyśmy tą wojnę wygrali. Błagam. 

Przełknęłam ślinę. Wróciłam na pierwszą stronę.

10 marca.
Dzisiaj moje urodziny, więc dostałam pamiętnik! Ale się cieszę! Mogę pisać wszystko, co przyjdzie mi na myśl! Nareszcie nie będę musiała uważać na słowa, jak w szkole. Bo tam nie lubią, jak się za dużo mówi. Mogą nas za to ukarać.
Ale do rzeczy. Jestem Lisa, a właściwie Elisabeth Mille. Mam dziesięć lat. Lubię moją rodzinę i słodycze. Jadłam je raz w życiu i to była najpyszniejsza rzecz jaką zjadłam. Nie lubię wojny. Nie lubię Kapitolu ani moich nauczycieli. Bo oni wszyscy popierają Kapitol, oprócz pani Whiggins, ale ją zamordowali, więc się nie liczy. 
Wojny nie lubię, bo jest zła. Brzydka i smutna. Ludzie umierają, a nie powinni! To wszystko jest takie straszne… oczekiwanie. Nasz tatuś walczy, ale często jest w domu. Za to narzeczony mojej siostry jest na froncie i ona cały czas się o niego martwi. Czy on wróci?- pyta wciąż. Ale ja czuję, że wróci. Nie mam za to pojęcia, czy ja zdołam dotrwać do końca wojny… 

Zapłakałam. Mała czuła, co ją spotka. Henry rzeczywiście wrócił. Linda urodziła tatę, który poznał mamę i rozkochał ją w sobie i w muzyce. A później pojawiłam się ja… 
Zadrżałam. Bałam się momentu, w którym będę musiała wyjaśnić mojemu dziecku brutalność otaczającego nas świata.

poniedziałek, 29 lipca 2013

35.

Róże. Tym razem to nie sen.
Nóż w mojej pokrwawionej dłoni. Sterty kolczastych łodyg i pięknych kwiatów.
Staram się pozbyć całej rośliny, łącznie z korzeniami, żeby znów się nie odrodziła. Nie wierzę, że róże nie oplotły mnie jeszcze diabelskim uściskiem. Już odebrały mi trzeźwość myślenia, obezwładniając niesamowitą wonią.
Robię to, gdy Sama nie ma w domu. Wiem, że chciałby mi pomóc, ale muszę się tego paskudztwa pozbyć sama. Po prostu to czuję.
Zbieram wyschnięte łodygi i kwiaty i wrzucam je po kolei do pieca. Widok płonących róż koi mnie i sprawia mi ulgę.
Ogień trawi róże szybko, jednak smród dymu jest nieprawdopodobny. Mdleję od niego i budzę się godzinę później, leżąc na podłodze z poczuciem bezradności i zdezorientowania.
Ostatni płatek róży spoczywa na moich ustach.

***

Od wesela minęło parę tygodni. Coraz bardziej było po mnie widać ciążę. Czuję się też coraz gorzej. Sama nie było w domu. Postanawiamwyjść na chwilę do lasu i się przewietrzyć. Wiatr rozwiewa moje włosy, powietrze jest czyste i rześkie. Gdzieniegdzie ptaki śpiewają piękne trele.
Spaceruję długo. Nawet nie zauważam, że jakaś dziwna siła skłania mnie do tego, że stoję przed własnym domem. Konkretnie, to starą, spaloną ruderą, w której mieszkałam jeszcze przed śmiercią mamy. Widok ten sprawia, że łzy przesłoniły mi punkt widzenia. Widzę dom płonący ogniem.
Rozwalam drewnianą furtkę ciężkim butem i przechodzę na teren mojego dawnego miejsca zamieszkania.
Ogród jest cały zarośnięty. Dziki. To był żałosny widok. Wrzeszczę.
Na trawie leży martwy kosogłos. Dziwnie powyginany, okrążony przez muchy, do połowy zgnity. Zatykam nos i usta, żeby nie zwymiotować i wbiegam do opuszczonej ruiny.
Kurz.
Brud.
Wspomnienia.
To tu po sobie pozostawiłam. Powybijane, osmalone ramki, w których uśmiechałam się do wspólnego zdjęcia z mamą, tatą i Royem, zdjęcia ślubne rodziców. Biorę jedno z nich do ręki, ale targa mną nagle gwałtowny spazm i ramka z brzękiem roztrzaskuje się w drobny mak. Chcę pozbierać szkło, ale kaleczę palce. Klnąc, rozpoczynam dalszą wędrówkę po domu. Nagle potykam się o odstający dywan.

Zauważam klapę w podłodze. Na początku wygląda jak zwykły fragment podłogi, ale zauważam małą szparę na palce.
Otwieram ją, i kaszlę, bo wzbijam w powietrze tumany kurzu.
Nie widzę absolutnie nic. Wyjmuję z kieszeni zapalniczkę i oświetlając sobie drogę, zeskakuję na dół.
Ląduję na kolanach. Krzyczę z bólu.
Wstaję z trudem i rozglądam się dookoła. Zauważam kartkę, na której ktoś coś napisał. Biorę ją delikatnie do rąk, żeby jej nie zniszczyć. Czytam z zapartym tchem:

Witaj. W miejscu, w którym się znajdujesz, w czasie powstania znajdował się schron. Ludzie przeżywali tu katastrofy, często śmierć bliskich, tragedie. Jeśli się tu znajdujesz, najprawdopodobniej dystrykty znalazły się w niebezpieczeństwie, albowiem naszym zadaniem było utrzymanie tego miejsca w ścisłej tajemnicy. 
Uwierz. Bądź silny. Nie daj się stłamsić Kapitolowi.
Przyjdzie czas, że to w Kapitolu będą musieli ochronić się przed nami.

Jestem wstrząśnięta. Czytam list jeszcze kilka razy, zanim przyswajam sobie jego treść. Schron. To miejsce było świadkiem okropnych zdarzeń, a ja nic o nim nie wiedziałam.
Odkładam list na stół. Zauważam świecę, którą zapalam. Od zapalniczki bije już tak silne gorąco, że muszę mocno się skupić, żeby nie wypuścić jej z rąk. Z ulgą ją gaszę.
Świeca daje o wiele więcej światła. Zauważam w kącie skrzynię. Jest zamknięta na klucz.
Przypominam sobie o jednej rzeczy. Wracam z powrotem na parter i kieruję się ku sypialni mamy. Modlę się, żeby budynek się nie zawalił. Odsłaniam zasłonę. Kopię w ścianę i otwierają się maleńkie drzwiczki. Wyjmuję z nich kluczyk.

Odkryłam to miejsce podczas jednej z wielu zabaw w chowanego. Zasłona była moją ostatnią szansą na udaną kryjówkę. Wtedy przywarłam do ściany, żeby nie było widać wybrzuszenia. I nagle poczułam, że coś wciskam i coś się otwiera. Wtedy po raz pierwszy widziałam kluczyk. Nie wiedziałam, co otwiera, więc o nim zapomniałam.
Aż do dziś.

Z powrotem zeskakuję do schronu, tym razem ląduję uważniej. Kieruję się ku skrzyni. Wsadzam do niej klucz. Zamek obraca się i słyszę ciche szczęknięcie. Uśmiecham się.
Otwieram skrzynię. Pełno w niej kurzu i pajęczyn, jak w całym domu, ale ona pochodzi z czasów powstania. Oglądam jej zawartość. Widzę jakieś zdjęcia, gazety, pamiętnik... Jedna rzecz szczególnie przyciąga moją uwagę.
Wyciągam ze skrzyni mały album. Zauważam na okładce pięknie wyhaftowaną literę "P" otoczoną kwiatami.
Otwieram książkę.
Na pierwszej stronie widzę wykaligrafowany tytuł: Piosenki Powstańcze. Zaciekawiona przeglądam dalej. Widzę teksty i linie melodyczne. Piękne słowa, rzewne melodie... Już nie mogę się doczekać, żeby coś z tego zaśpiewać.
Chowam album prując poszewkę kurtki i wrzucając go za nią. Tak samo robię z jednym numerem gazety i pamiętnikiem.
Zamykam skrzynię na klucz, chowam go do kieszeni i wychodzę ze schronu. Nagle słyszę niepokojący trzask i z bijącym sercem wybiegam, co okazuje się słuszną decyzją. Część dachu nagle zarywa się i spada na podłogę domu. Leżę na trawie przerażona. Parę sekund i mogłam zginąć.
Podrywam się z miejsca i dysząc, biegnę do domu. Wpadam tam szybko i zamykam za sobą drzwi na klucz. Zastanawiam się, gdzie schować zdobycze. Gazetę wkładam pod poluzowany panel pod łóżkiem, pamiętnik za jakiś obraz z grubą ramą, tak, że nie wypada, a album z pieśniami układam pod klapą klawesynu, tak, aby nie było go widać. Spanikowana rzucam się do drzwi, bo słyszę dzwonek.
Sam.
- Co się stało? - zauważa, że jestem przerażona.
- Nic. - kłamię.
Idę do kuchni, przygotowuję nam szybki obiad. Zjadam parę kęsów, ale nie jestem głodna.
Gdy jestem pewna, że Sam nie słyszy, zwracam wszystko w łazience.
- Amy, powiedz, co ci jest. - Sam całuje mnie delikatnie.
- Nic. Naprawdę nic.
Nie wiem, co się wokół mnie dzieje, ale udaje mi się dotrwać do wieczora, a wtedy szybko idę spać.
Śnią mi się koszmary. Mieszają się obrazy pożaru i martwego kosogłosa. Budzę się z krzykiem, Sam przytula mnie do siebie i pozwala płakać do woli. Całuje mnie. Już nie pyta, co mi się śniło. To już jest na porządku dziennym. Wciąż koszmary. Z czasem się przyzwyczaiłam.

Leżę tak, wsłuchuję się w oddech śpiącego Sama, obejmuję go i uspokajam się.
Sen nadchodzi. Budzę się sama.

Myję się, ubieram, jem śniadanie. Następne, co robię, to wyciągnięcie z fortepianu albumu z pieśniami.
Gram pierwszą piosenkę. Jest piękna. Po chwili przekonuję się, że wszystkie są piękne. Czytając słowa płaczę. Tyle osób straciło swoje rodziny w powstaniu... tyle pozostało wdów, sierot...
A to wszystko przez nich. Kapitol.
Przypominam sobie prezydenta Snowa stojącego w moim ogrodzie i uśmiechającego się szyderczo.
 - Jeden wybryk. Jedno niewłaściwe słowo. Jedna powstańcza pieśń, a Sam, Sue i Dave, ta mała smarkula Faith i rodzice jej i Sama, oni wszyscy nie żyją. No i oczywiście ty, więc siłą rzeczy biorąc, także twoje dziecko. - mówił.
Powstańcza pieśń. Pieśń dająca nadzieję. Pieśń, która będzie w stanie poruszyć lud.
Wiele pieśni. Pieśni, które mam zapisane w tym małym albumie przed sobą.
One mogą coś zmienić.
- Będziesz grzeczną dziewczynką? Nie będziesz próbowała wywołać buntu?
Przełykam ślinę.
- Oczywiście.
Odwaga. Czy starczy mi jej tyle, żeby wywołać bunt?
Za oknem słyszę kosogłosa. Powtarza jedną z powstańczych pieśni, które przed chwilą grałam.
Jedna melodia.
Ta melodia daje mi odwagę, żeby złamać przysięgę daną największemu tyranowi w tym kraju.

środa, 24 lipca 2013

34.

Uwaga. Uprzedzam, że na końcu rozdziału znajduje się dosyć długa scena erotyczna, a jak wiecie, to nie jestem dobra w pisaniu czegoś takiego, więc dla Waszego zdrowia psychicznego radzę Wam to ominąć XD


Róże. Wszędzie róże. Usiłuję je połamać, powyrywać, pozbyć się ich. One jednak wciąż są, istnieją. Intensywnie pachną, odurzając mnie swoją wonią. Moje ręce krwawią. Płaczę. Ocierając łzy, pozostawiam na twarzy czerwone smugi. Jestem skuta łańcuchami, wykonanymi z ciernistych łodyg. Prezydent Snow patrzy na to i śmieje się. Jego śmiech jest demoniczny, sprawia, że tracę zmysły. Czy to piekło? Tak. To musi być piekło. Nic innego nie jest takim koszmarem. A z tego koszmaru nie da się obudzić…
- Amy! Amy! Obudź się!!!
Leżę na trawie. Krzyczę. Widzę twarz Sue, która próbuje mnie cucić. Odczuwa wyraźną ulgę, że otworzyłam oczy. Pomaga mi się podnieść.
- Boże, tak się martwiłam… Sam zaczął się niepokoić tym, że tak długo cię nie ma i poszłam cię poszukać… Co się stało? 
Zamarłam. Nie chciałam mówić nikomu o wizycie prezydenta Snowa. Cała drżałam i byłam przerażona.
- Nic, po prostu chciałam się przewietrzyć… no i się słabo poczułam… to chyba przez tą ciążę… ostatnio nie jest ze mną dobrze.
Sue westchnęła.
- Amy, to nie jest normalne. Masz kontakty w Kapitolu, załatw sobie jakiegoś lekarza, czy coś, bo się o ciebie boję… Nie może ci się nic stać… 
Wydaje mi się, że widzę w jej oczach łzy. Abo mi się nie wydaje? Nie wiem. W każdym razie idziemy do domu. Moja suknia jest w opłakanym stanie, cała brudna i wygnieciona, więc najpierw Sue przynosi mi coś do przebrania. Naciągam na siebie niebieską sukienkę do ziemi z białymi akcentami. 
Cały czas myślę o tej wizycie. Jestem przerażona, ale zauważam, że Snow, zamiast mnie utemperować, wzbudził we mnie jeszcze większe pragnienie czegoś, co sprawi, że się wścieknie. Boję się jednak o życie moich bliskich, więc pozostaję w rozterce. 
Wchodzę do salonu, gdzie odbywa się przyjęcie i zostaję entuzjastycznie powitana. Siada obok Sama i całuję go. On przygląda mi się z przerażeniem. Szepcę mu tylko do ucha „wszystko dobrze”, ale wciąż spogląda na mnie nieufnie. Po chwili oddaję się obowiązkom pani młodej. Gawędzę z gośćmi, cały czas śmieję się, udaję, że wszystko jest świetnie. 
Cały czas słyszę w głowie szyderczy śmiech Snowa, czuję aromat róż i krwi, widzę jego przenikliwe, wężowe spojrzenie.
- Co? - nagle budzę się z transu, bo Sam coś do mnie mówi.
- Goście pytają, czy możesz zagrać na harfie.
Skinęłam głową i podeszłam do instrumentu. W pomieszczeniu opanowuje teraz nieprawdopodobna cisza. Przerywam ją delikatnym szarpnięciem strun. Piękna melodia brzmi wszędzie. Aż mnie ciarki przechodzą, gdy gram kulminacyjny moment utworu. Kończę pianissimo. Po chwili rozlegają się brawa. Dziękuję i wracam na miejsce obok Sama. Wtulam się w niego, mając nadzieję, że ten cyrk jak najszybciej przeminie i znajdziemy się sami. 
Nastaje noc, ale goście nie odchodzą, co chwila na stole pojawiają się nowe dania. Wykwintne konkrety i desery, dziwię się, że ludzie mają jeszcze siły jeść. No cóż, takiego wesela oczekuje się od tryumfatorki Głodowych Igrzysk. W końcu, dom zaczyna się wyludniać. Zostajemy tylko ja, Sam, Sue i Dave. W tym czasie obsługa z Kapitolu sprząta i gdy wszystko jest już wypucowane na błysk,  a obsługa wychodzi, Sue i Dave także się z nami żegnają. 
Rzucam się Samowi w ramiona z płaczem.
- Nawet nie wiesz, jak bym chciała mieć z tobą ciche wesele, trwające krótko, z samą rodziną. Z mamą. Z tatą. Z Royem.
On przytula mnie, gładzi po głowie i mówi.
- Wiem, Amy. Ale niestety nic nie można na to poradzić. Takie są reguły gry.
Kiwam głową i kierujemy się do łazienki. Rozbieramy się i wchodzimy pod prysznic. Ciepła woda koi moje zmysły, a Sam je rozpala, pieszcząc mnie i całując namiętnie. Pragnę tego. Czuję ekstazę, uśmiecham się i patrzę mu w oczy. Również się uśmiecha. Widzę, że jest napalony. Błądzi palcami po moim ciele a ja czuję narastające podniecenie i dreszcze. Pozwalam mu na wszystko. Po chwili bierze mnie w ramiona i zanosi do pokoju. Włącza jakąś muzykę na gramofonie i zaczynam tańczyć przed nim najbardziej zmysłowy taniec, na jaki mnie stać. Ciągnie mnie na łóżko. Cały strach, który czułam od rozmowy z prezydentem ulotnił się. Teraz liczy się Sam. Czuję euforię, ekstazę, uniesienie… Nasze ciała są zespolone w jedność, jesteśmy w najwyższym stadium intymnego zbliżenia. Jęczę, krzyczę, daję upust emocjom. Rozrywam paznokciami prześcieradło. Czuję nieprawdopodobnie przyjemny ból, wolność… 
Usta i język Sama wędrują po całym moim ciele. Mam wrażenie, jakby znał mnie na pamięć, całuje wyjątkowo namiętnie miejsca, w których odczuwam największą przyjemność. 
Brakuje mi tchu, wiele razy tracę kontakt ze światem  rzeczywistym. Sam leży wyczerpany obok mnie. Chcę mu sprawić przyjemność. Kładę się na nim i całuję z największym namaszczeniem jego usta, twarz, później szyję, umięśniony tors. Jego jęki podniecają mnie, czuję, jakbym zaraz miała się rozpłynąć. Nie rozróżniam, co jest prawdą, a co nie.
Kładę się na splamionym prześcieradle i dyszę ciężko. Zamykam oczy. Czuję, że Sam znów zaczyna pieścić mnie. Siadam i usiłuję na niego patrzeć, ale po chwili wchodzi we mnie, przez moje ciało przechodzi gwałtowny impuls, naprężam się i po raz kolejny tej nocy doświadczam błogiego uniesienia. Nasze jęki i krzyki harmonizują się. 
Stanowimy jedność.

Ta chwila mogłaby trwać wiecznie. 
Leżę w jego ramionach i staram się chłonąć całe jej piękno.



________________________
...
Co to, k**wa jest?! XD Nie mogę XD Jestem beznadziejna, ale lepsze to, niż nic XD Nie mogłam nie opisać nocy poślubnej, a wolę już mieć tą tragedię za sobą XD Następny rozdział będzie lepszy, obiecuję XD


... No dobra, już publikuję, bardziej tego nie odwlekę. -.-

niedziela, 21 lipca 2013

33.

Stoję jak wmurowana w ziemię. Serce bije mi tak szybko i głośno, że już dawno powinnam być martwa.
- Czego pan chce?! - staram się być miła, ale odrobinę mi nie wychodzi. Odrobinę.
Jego wężowe oczy przeszywają mnie na wylot. Przełykam ślinę.
- Myślę, że pani wie, czego ja chcę. - mówi Snow, uśmiechając się szyderczo. Staram się zachować resztki zimnej krwi. Zapach krwi, przemieszany z aromatem róż, odbiera mi zdolność logicznego myślenia. Cała drżę.
- N… nie mam pojęcia.
Prezydent kiwa głową i śmieje się. 
- No cóż. Niektórzy mają dosyć ograniczone umysły.
Krew. Róże. Krew. Róże. Powstrzymuję się resztkami sił, żeby nie zwymiotować. Odruchowo bawię się obrączką, żeby ukryć strach. Dławię okrzyk, gdy spada na ziemię, a Snow przydeptuje ją butem i podnosi.
- Piękna rzecz. Robota waszego dystryktu, prawda?
Zdobywam się tylko na skinięcie głową. Walczę ze sobą, żeby się nie rozpłakać. Nie mogę patrzeć, jak ten potwór obraca obrączkę w swoich szponach. 
- Czy może mi pan ją odd… - nie dokańczam. Prezydent ucisza mnie, mówi „później” i zamyka obrączkę w pięści. Zaczyna mówić:
- No dobrze, przejdźmy do rzeczy. Mówisz, że nie masz pojęcia, co mnie tu sprowadza? Nie? - kręcę głową. Nic nie wspominam o nagłym przejściu na „ty”. - No dobrze. W takim razie… przypomnij sobie twój występ po Igrzyskach i to jakże… hmm… napawające nadzieją i dodające ducha przemówienie, którego niestety ludność Panem nie usłyszała nawet w połowie. Z jednej strony powinienem ci podziękować. Mam nauczkę na przyszłość. Od tej pory wywiady będą odbywały się w zamkniętym pomieszczeniu pod Ośrodkiem Szkoleniowym, a na wizję będą trafiały z pięciosekundowym opóźnieniem, żeby można było kontrolować transmisję. Zaprzepaściłaś przyszłym pokoleniom ogromną szansę, próbując wywołać bunt, zresztą niezbyt udanie. - teraz zdaję sobie z tego sprawę i czuję palące łzy wstydu pod powiekami. - Ale… z drugiej strony powinienem cię za to ukarać. Póki co tego nie zrobię, bo Kapitol kocha ciebie i twoich bliskich, więc gdyby ktoś tknął ciebie, albo kogoś w twoim otoczeniu, rozpętałoby się piekło. Ale zapamiętaj moje słowa. - przybliżył się do mnie tak, że zamarłam. Czułam łaskotanie przy uchu, gdy do mnie mówił, a jego odór zwalał mnie z nóg. - Jeden wybryk. Jedno niewłaściwe słowo. Jedna powstańcza pieśń, a Sam, Sue i Dave, ta mała smarkula Faith i rodzice jej i Sama, oni wszyscy nie żyją. No i oczywiście ty, więc siłą rzeczy biorąc, także twoje dziecko.
Pierwszy raz doprowadza mnie do krzyku. Trwa on jednak tylko dwie sekundy. W tym samym czasie Snow śmieje się jak szaleniec. 
- Naprawdę myślałaś, że tego nie wiem? Że uda ci się to ukryć przede MNĄ?! Myślałem, że jesteś odrobinę mądrzejsza. Ta kobieta, która robiła ci badania i próbowała zatuszować ich wyniki, już dawno nie żyje. I kolejna osoba umiera przez ciebie. 
Jest to dla mnie bolesny cios. Ile osób już zabiłam? Ile z nich chciało mnie uratować, ułatwić mi życie? Boję się liczyć. Tym razem już nie ukrywam łez.
- Tak, tak Amy. A poza tym i tak w końcu by się wydało. A poza tym Tournee Zwycięzców przypada, gdy będziesz między siódmym-ósmym miesiącem. To by było widać. Jaki był twój cel?
Właściwie to sama nie wiem. Faktycznie, chciałam tego, ale nie rozmawiałam nawet o tym z Chloe. Może się domyśliła?
A może po prostu nie chciała skazywać biednego dziecka na mój los, gdy już dorośnie. Dzieci tryumfatorów już wiele razy trafiały na arenę, bo to gwarantuje większe show. Może nie chciała stawiać na nim krzyżyka jeszcze przed jego narodzeniem.  Chociaż w sumie wciąż nie rozumiem, dlaczego to zrobiła. Tak jak uważa Snow- wydałoby się. Prędzej, czy później. 
- Nie miałam w tym żadnego celu. To nie był mój pomysł.- odpowiadam, starając się hardo patrzeć w oczy prezydentowi.
- Więc dlaczego się zdziwiłaś, że o tym wiem? Ja wiem o wszystkim, co dzieje się w Panem. 
- Nie. - akurat tego jestem pewna.
- Co „nie”? 
- Nie wie pan niczego, Panie Prezydencie.
On zanosi się na to głośnym śmiechem.
- Jeszcze się o tym przekonamy.
Stoimy chwilę w milczeniu. Mój cały strach wyparował. Teraz mam ochotę zamordować tego kapitolińskiego łotra gołymi rękami. 
- Odda mi pan obrączkę, z łaski swojej? - rzucam gniewnym tonem, patrząc mu w oczy.
- Ależ oczywiście, pani Evoy.
Jak w transie patrzę, jak pierścień opada na ziemię. Już mam po niego sięgnąć, gdy Snow znów przydeptuje go swoim buciorem. Spoglądam na niego wściekła.
- Miał pan oddać.
On śmieje się. 
- Oj Amy, Amy. Oddam. Ale obiecaj mi jedno.
- Co?
- Będziesz grzeczną dziewczynką? Nie będziesz próbowała wywołać buntu?
Przełykam ślinę.
- Oczywiście.
Podnosi but. Łapię pospiesznie obrączkę. Jest rozpalona. Piecze, jak żywy ogień. Do tego cuchnie różami i krwią. Z trudem wsuwam ją z powrotem na palec.
- Dziękuję. - silę się na uśmiech.
- Ja również. - Snow wykrzywia usta w okropnym grymasie. - A tak poza tym, ma pani piękny ogród. -  przyłapuję się na tym, że muszę rozejrzeć się dookoła, żeby wiedzieć jak wygląda. Dostrzegam wokół siebie niemal same róże. Prezydent już zniknął, pozostawiając za sobą nieprzyjemną woń.
A ja stoję bezradnie pośród róż, płaczę i przysięgam sobie, że się ich pozbędę.
Za wszelką cenę.
_______________________________
Nie miałam pomysłów na dalsze rozdziały, oprócz zakończenia, ale od tej sytuacji ze Snowem, to mi wpadło mnóstwo rzeczy do głowy, więc możecie zacząć się bać :3

piątek, 19 lipca 2013

32.

Niedziela. Błoga niedziela z Samem. Gdy się obudziłam, już miałam się do niego przytulić i poczuć jego bliskość, ale moja dłoń czuła tylko prześcieradło. Gdy otworzyłam oczy, okazało się, że Sama nie ma. Zrezygnowana spróbowałam ponownie zasnąć, ale pięć minut później drzwi wejściowe otworzyły się. Podniosłam się z łóżka i narzuciłam na siebie koszulkę Sama przesiąkniętą jego zapachem, która leżała na krześle. Oprócz tego byłam całkiem naga. Koszulka była jednak na tyle duża, że zakryła mnie do połowy ud. Sam uśmiechnął się na mój widok.
- Do twarzy ci w moich rzeczach.
Uśmiechnęłam się blado, podeszłam do niego i przytuliłam go mocno. Odwzajemnił uścisk. Zaczął delikatnie gładzić mnie po głowie.
- Wszystko będzie dobrze, zobaczysz. - zapewniał kojącym szeptem. Chwilę później spojrzał mi w oczy. - Amy, udało mi się załatwić nasz ślub. W przyszłą sobotę. Cieszysz się?
Nie wiedziałam co powiedzieć. Po prostu z piskiem zawisłam mu na szyi i zaczęłam płakać ze szczęścia. Mieliśmy naprawdę być razem, już niedługo… to tylko sześć dni!
Sam uśmiechnął się na widok mojej reakcji. Zaczęłam w miarę normalnie funkcjonować, jeśli tylko był przy mnie. Gdy zostawałam sama, wizje, wspomnienia i duchy powracały.
Siadałam wtedy do jakiegokolwiek instrumentu i próbowałam przepędzić je muzyką. Moją pasją. Jednak nie odchodziły.
W końcu w totalnej desperacji skomponowałam „Pieśń Ku Chwale Poległych”. Każda zwrotka była poświęcona jednemu trybutowi, w kolejności Dystrykt Pierwszy-Dwunastka, chłopak-dziewczyna. Opiewała ich czyny na arenie, wady, zalety, charakterystyczne cechy. Poczułam, jakby wszyscy byli obok mnie, znów żywi.
Gdy już myślałam, że skończyłam, po skomponowaniu dwudziestu trzech zwrotek, coś mnie tknęło. Napisałam zwrotkę dwudziestą czwartą. O mnie. Może nie poległam. Za to poległa moja dusza i moje człowieczeństwo. Głos najbardziej mi drżał przy zwrotce przedostatniej, o Dianie, czternastej o Royu i ostatniej, o mnie. Jednocześnie te były najpiękniejsze, najtragiczniejsze i miały w sobie największą głębię.
Teraz spoglądałam w oczy Sama. Wydawał się nie dowierzać, że jestem przy nim taka szczęśliwa. Wziął mnie na ręce, położył na łóżku i kazał czekać. Podał mi śniadanie na wielkiej tacy i poczułam się jak jakaś królowa. Chichocząc, zjedliśmy razem posiłek i odniósł tacę. Nie chciałam wstawać z łóżka, było mi przyjemnie ciepło i miękko. Sam, gdy zobaczył, że nie mam ochoty się podnieść wlazł do łóżka w ubraniu i leżeliśmy wtuleni w siebie, przez parę godzin nie wykonując żadnego ruchu, aż zgłodnieliśmy i zrobiliśmy obiad. Sam świetnie gotuje, ma jakiś kulinarny szósty zmysł, wie ile czego i z jakimi przyprawami. Biorąc pod uwagę, że praktycznie całe jedzenie w naszym domu jest standardu kapitolińskiego, to jemy cudowne uczty.
Żal mi ludzi w naszym dystrykcie, więc co tydzień podrzucam najbiedniejszym żywność na tydzień pod drzwi, a tym, którzy mają lepiej, ale także nie za dobrze, po prostu ofiarowuję jakieś pojedyncze produkty, które w naszym miejscu zamieszkania są wprost afrodyzjakami, lecz dla mnie od paru tygodni chlebem powszednim. Udało mi się zrealizować pomysł, na który wpadłam na weselu Sue.
To, że pomagam innym, pomaga mi jakoś się ogarnąć, uśmiechać, cieszyć, ale na chwilę. Później znowu dociera do mnie, że mogę pomagać tylko dlatego, że wygrałam Głodowe Igrzyska,  że zabijałam niewinne dzieci. Cała radość znika.
Wytrzymuję jakoś do końca dnia i kładę się spać. Udaje mi się zasnąć, jednak gdy budzę się, a Sama nie ma obok, znów wpadam w panikę.
Przychodzi Faith. Jest szczęśliwa, cały czas mówi tylko o naszym ślubie. Zmusza mnie do przejrzenia dziesiątek katalogów z Kapitolu i wybrania sukni, butów i całej masy dodatków. Pod koniec dnia, gdy przychodzi Sam, jestem kompletnie wyczerpana. Mój narzeczony odprowadza do domu małą Faith, a gdy wraca, już prawie zasypiam.
Następny tydzień mija mi na przyjmowaniu poczty w domu. Przychodzą różne sukienki, kwiaty, dekoracje, jakaś ekipa ustawia wszystko w moim domu, a ja nie mam odrobiny prywatności, więc wychodzę do lasu i wracam dopiero, kiedy się wynoszą. Cieszę się strasznie ze ślubu, ale wolałabym, żeby to wszystko odbywało się kameralnie, bez pompy… Bez tego całego kapitolińskiego cyrku.
Mijają dni, aż nadchodzi sobota. Mój dom jest nie do poznania, kręci się tu pełno kapitolińskiej obsługi, jest nawet moja Ekipa Przygotowawcza, która sprawia, że pięknieję.
To jest naprawdę śmieszne. Każda kobieta dałaby się pokrajać za takie huczne wesele. Ja mam to gdzieś. Wolałabym cichą ceremonię, ale za to z Royem, mamą, tatą…
Zaczęłam się trząść, ze zdenerwowania pobiegłam do toalety, żeby zwymiotować. Cieszyłam się ogromnie, ale jednocześnie się bałam, i to bardzo.
Opłukałam jamę ustną i wyszłam z łazienki, bo zauważyłam, że Sam również jest gotowy. Przytuliłam się mocno do niego, a on pogłaskał mnie po włosach i pocałował. W końcu wzięliśmy się za ręce i wyszliśmy z domu. Oślepiło mnie bogactwo barw, widziałam mnóstwo ludzi, wszyscy radośni, uśmiechnięci, rzucający w naszą stronę płatki róż. Ściskałam mocno dłoń Sama, bałam się, że zaraz zemdleję. Mała Faith niosła mi tren sukni, Sue z Dave’m szli za nami.
Spoglądałam na wszystko, jakby było snem. Świat wokół mnie czasem był rozmazany, a czasem nienaturalnie ostry.
Kierowaliśmy się powoli w stronę kościoła. Widziałam wokół siebie błysk fleszy, słyszałam podniecone głosy. W końcu weszliśmy do budynku i wszystko ucichło. Nagle pojedyncze głosy zaintonowały pieśń, później włączyli się do niej wszyscy. Łzy pociekły mi z oczu. W tym była taka nieprawdopodobna głębia, harmonia… Ludzie się jednoczyli.
Stanęliśmy przed ołtarzem, po kilkunastu minutach usiedliśmy na krzesłach, za nami siedzieli Sue i Dave. Tym razem zamieniliśmy się miejscami. Sue i Dave byli już szczęśliwym małżeństwem, a ja i Sam mieliśmy się dopiero nim stać.
Wszystko przeminęło w błyskawicznym tempie. Parę chwil później byliśmy już z Samem małżeństwem. To była najpiękniejsza chwila w moim życiu.
- Kocham cię - szepnęłam i odszukałam ustami jego usta. Czułam euforię. Chłód obrączki na palcu. Ciepło ust Sama.
- Ja ciebie bardziej - Sam uśmiechnął się, gdy już skończyliśmy pocałunki. Tłum wiwatował. Sue miała łzy w oczach.
Po zakończonej uroczystości skierowaliśmy się ku naszemu domowi, w którym miało się odbyć wesele. Z powodu tłumu, dekoracji i wykwintnych potraw poczułam się niemal jak w Kapitolu, z tą różnicą, że w tym momencie byłam szczęśliwa.
Jednak wystarczył jeden drobiazg wystarczył, żeby to szczęście zepsuć. Chociaż właściwie, to ta osoba nie była drobiazgiem.
- Proszę się nie obawiać, pani Evoy… to zajmie parę sekund. - oznajmił pewien mężczyzna, gdy na chwilę wyszłam do ogrodu.
Przede mną stał prezydent Coriolanus Snow.