niedziela, 28 kwietnia 2013

17.


-Wstawaj, słońce już wyszło!-Diana budzi mnie melodyjnym głosem. Uśmiecham się i podnoszę obolałe ciało z ziemi.-Zostało ci jakieś jedzenie, czy mam zapolować? Ja mam tylko kawałek spleśniałego sera. Nie radzę go jeść, bo możesz się pochorować.
Przytaknęłam.
-Mi została jedna konserwa z mięsem i trzy jabłka. Trzeba by było rzeczywiście zapolować, ale na mnie nie licz. Nie zabiję w życiu zwierzęcia. Mogę pozbierać jakieś rośliny jadalne, bo znam się na tym.
Diana kiwa głową.
-To dobrze. Ja jestem z tego kompletną nogą. Potrafię tylko polować. To może najpierw zjedzmy po jabłku, a potem pójdziemy? Konserwą możemy podzielić się na kolację.
-Okej.
Pomyślałam sobie, że Diana, jeśli telewizja transmitowała właśnie naszą rozmowę, właśnie przyznała się do nielegalnego polowania. Chociaż ona jest z Dwunastki. Głoduje. W sumie nie dziwię się jej.
W milczeniu chrupiemy soczyste jabłka, potem idę do źródełka napełnić lodowatą wodą mój termos i butelkę Diany.
-To co?-spytałam-Idziemy?-Diana kiwnęła głową i wyszłyśmy z jaskini.
Rozdzieliłyśmy się przy jednym z charakterystycznych drzew. Spoglądam uważnie pod nogi i staram się rozróżniać jadalne rośliny. Jest bardzo mało prawdziwych, wszystkie genetycznie zmodyfikowane. Boję się ich dotykać.
W końcu jednak natrafiłam na małą polankę, na której rosły grzyby i chowam do plecaka może z tuzin dorodnych borowików. Znajduję też kilka krzewów poziomkowych i jagody. Po chwili czuję, że więcej mi się nie zmieści do plecaka, więc wracam do jaskini. Unosi się tam aromatyczna woń pieczonego mięsa.
-Mmm… Cóż za zapach-wzdycham, a Diana śmieje się. Wyciągam wszystkie zapasy na kamień a dziewczyna kiwa głową z uznaniem.
Po chwili raczymy się jakimś ptakiem ociekającym tłuszczem. Pychota… Po posiłku czuję jednak suchość w gardle, więc piję kilkanaście dużych łyków wody, a Diana idzie w moje ślady.
-Lepko mi jakoś-wzdycham i idę do źródełka umyć się. Diana przytakuje i mówi, żebym nie siedziała tam za długo.
Zrzucam ubrania i w bieliźnie wchodzę do zimnej wody. Czuję, jak przyjemny chłód rozchodzi się po moim ciele.
Czuję się rozkosznie. Zaczynam nucić pod nosem jakąś wesołą piosenkę i wkrótce ogarnia mnie beztroska. Zaczynam chlapać wodą, kręcę piruety, chichoczę i zachowuję się jak mała dziewczynka. I wtedy przypomina mi się, że kiedyś chodziłam nad staw w lesie razem z Royem i zaczynam płakać. W tym momencie kompletnie nie rozumiem swojej psychiki i nastroju. Zanurzam się w wodzie całkowicie dławiąc szloch i wynurzam się dopiero, gdy brakuje mi powietrza.
Huk armaty przywołuje mnie do porządku. Narzucam ubranie na mokre ciało i wracam do jaskini.
-Diana?-pytam niepewnie.
-Spokojnie, żyję-odpowiada.-Już się martwiłam, że to ty.
Kręcę głową i przytulam ją do siebie. Między nas wsuwa się mięciutki drzewiak. Wokół jest już ciemno. Nie wiem, co mną kierowało, ale zaintonowałam starą pieśń, której nauczyła mnie mama, kiedy żyła:
Zamknij już oczka,
Pożegnaj łzy.
Dzieci już śpią,
Więc zaśnij i ty.
Mama nad tobą pochyli się,
Wyszepta cicho, że kocha Cię.
Problemy, łzy
Znikną już.
Słodki świat snów
Jest tuż, tuż!
Mama nad tobą pochyli się,
Wyszepta cicho, że kocha Cię.
Diana zasnęła mocno we mnie wtulona. Głaskałam ją chwilę po wychudzonej twarzyczce, a potem przerwałam, bo rozbrzmiały dźwięki hymnu Panem.
Na niebie pojawiło się dziś tylko zdjęcie Brada z Dziesiątki. Skreślając na ręce literkę „B” przy Dziesiątce uświadomiłam sobie, że jedynymi parami, które pozostały przy życiu są pary z Dwójki i Czwórki, czyli zawodowcy. Dochodzi do nich jeszcze Marion.
Chwilę później zmorzył mnie sen.
Chwała Bogu, nic mi się nie śniło. Ale nie była to spokojna noc, ani spokojny ranek.
Najpierw poczułam, że drzewiak wysuwa się spomiędzy nas i znika głębiej w jaskini, potem podłożem zawibrowało niepokojące drżenie.
-Diana, wstawaj-mruknęłam. Dziewczyna natychmiast otworzyła oczy i poderwała się z miejsca. Bez słów zrozumiałyśmy się-przebywanie w jaskini podczas trzęsienia ziemi nie jest najmądrzejszym pomysłem. Zgarnęłyśmy więc cały nasz dobytek i skierowałyśmy niepewne kroki ku wyjściu.
Nagle cofamy się przerażone.
Z góry sypie się lawina kamieni, ziemi, roślin, wszystkiego.
Przez wyjście nie przebija się ani jedna smuga światła.
Znalazłyśmy się w pułapce.

piątek, 26 kwietnia 2013

16.


Nad rankiem obudził mnie wystrzał armaty. Przeraziłam się, bo w pierwszej chwili nie wiedziałam, co to. Zdałam sobie sprawę, że wczoraj armaty musiały zabrzmieć podczas mojego biegu, kiedy nie zwracałam uwagi na nic i na nikogo.
Miałam nadzieję, że zginął ktoś z zawodowców, ale rozsądek mówi, że jest inaczej. Oni  są razem.
Polują na mnie.
Wciąż płaczę. Doprowadzam się jednak do porządku w źródle i idę obadać okolicę.
Czuję się pewnie z tuzinem noży za pasem. Zdejmuję plecak, wyciągam chleb i konserwę. Zmęczona siadam na jakimś starym pniu i zaczynam rozkoszować się posiłkiem. Przy rarytasach z Kapitolu smakuje to wręcz śmiesznie, ale jest sto razy pyszniejsze, niż to, co jemy zwykle w dystrykcie, więc posiłek całkowicie mnie nasyca, a przy okazji mogę zająć czymś ręce odrywając małe kawałki chleba i nakładając na nie mielonkę prowizoryczną łyżką zrobioną z wieczka puszki.
Najedzona, w końcu wstałam i zaczęłam dalej spacerować, nie oddalając się zbytnio od jaskini.
Obserwuję okolicę.
Praktycznie cała arena to jeden, wielki las.
Jakby stworzona dla trybutów z Siódemki.
Szkoda, że mój brat stracił życie, z własnej woli, zanim Igrzyska się zaczęły.
Mimo, że całe życie spędziłam w lesie, to większości okazów tutejszych roślin i zwierząt nie poznaję. Domyśliłam się, że pochodzą z laboratoriów Kapitolu i nie są prawdziwe.
Nie ufam niczemu, co mogę tu znaleźć, na razie zwierzęta są jednak niegroźne, więc nie muszę używać broni.
Nie słyszę, nie widzę i nie wyczuwam ludzkiej obecności. Przynajmniej w promieniu kilku kilometrów nie ma żadnego trybuta.
W końcu stwierdziłam, że nie ma się co męczyć i wróciłam do jaskini.
Zauważyłam, że mam gościa.
Wyglądało to na skrzyżowanie kota, psa i wiewiórki.
W każdym razie wyglądało dosyć słodko, ale bałam się. Nie mogłam niczemu tutaj ufać. Wiedziałam, że to jakiś rodzaj pułapki.
Cofnęłam się o krok do tyłu i nagle krzyknęłam, bo wpadłam na kogoś. Automatycznie sięgnęłam po nóż i odwróciłam się.
-Spokojnie. Nic ci nie zrobię-przede mną stała Diana-On zresztą też-tu wskazała na zwierze, czymkolwiek było.
Uniosłam brwi.
Opuściłam nóż, ale nie schowałam go.
Dziewczyna uśmiechnęła się do mnie, przykucnęła i zaczęła głaskać zwierzaka za uchem i pod brodą. Zwierze wydało z siebie dziwny pomruk podobny do mruczenia kota, ale grubszy i bardziej gardłowy i zaczęło się ocierać o nogi Diany.
Uśmiechnęłam się po raz pierwszy od rozpoczęcia Igrzysk.
-Jak to coś właściwie się nazywa?-pytam.
-Nazywam to drzewiakiem. A tak naprawdę to nie mam pojęcia. Zakumplowałam się z jednym, ale w końcu musiałam go zabić, bo nie zdobyłam nic do jedzenia przy Rogu. Żal mi go było, ale głód był silniejszy, a w okolicy nie było żadnych innych zwierzaków.
Pokiwałam głową.
-Szkoda. Ale drzewiak to dobra nazwa.
Śmiałyśmy się chwilkę, a później zaproponowałam sojusz.
-Odszukałam cię właśnie po to-Diana ochoczo pokiwała głową.
W oczach tej filigranowej czternastolatki dostrzegłam radość.
Usiadłam przy niej i też zaczęłam głaskać drzewiaka.
Miał mięciutką sierść.
-Mogę go wziąć na ręce?-zapytałam.
Diana chwilę się zastanowiła.
-Raczej tak.
Podniosłam delikatnie zwierzątko z ziemi, usiadłam i położyłam je na swoich kolanach.
Drzewiak spojrzał na mnie ślicznymi oczętami i ułożył się w dziwnej pozycji, tak, że brzuszek był u góry.
Głaskałam go przez chwilę, ale coś mi się nie zgadzało.
-Jak myślisz? Po co dają na arenę takie milusie zwierzęta?-zapytałam tknięta złym przeczuciem.
-Może, żebyśmy nie chcieli ich zabijać i mieli wyrzuty sumienia? Chociaż ja myślę, że chcą po prostu uśpić naszą czujność. Ani się obejrzysz, a zamiast ślicznych stworzonek będą mordercze bestie.
Kiwnęłam głową. Teoria się zgadzała.
Huk armaty przerwał naszą rozmowę.
Wieczorem leżałyśmy obok siebie, a drzewiak ogrzewał nas swoim gorącym ciałkiem, leżąc między nami. Nie bałam się, że Diana coś mi zrobi.
Pojawił się przed nami pokaz martwych.
Dziś tylko dwoje.
Roxanne i Charlie z Ósemki.
Pewnie zawodowcy zastawili na nich pułapkę.
Najbardziej przeraża mnie świadomość, że to ja jestem ich następnym celem, i nie spoczną, póki nie będę martwa.

niedziela, 21 kwietnia 2013

15.


Nie.
To niemożliwe.
Roy nie żyje.
Ziemia wygląda jak jedna wielka plama krwi. Gdzieniegdzie walają się mniejsze szczątki ciała, wszystko co pozostało po moim bracie.
Dławię krzyk.
Dociera do mnie przerażająca prawda.
Roy zrobił to, żeby mnie ocalić. Pozostawił mi jasną wiadomość.
Masz prostą drogę do zwycięstwa.
Wygraj, albo moja ofiara pójdzie na marne.
Nie dał mi wyboru.
Wygraj.
W tej chwili kocham go za jego poświęcenie, ale nienawidzę za to, że nie dał mi w spokoju umrzeć.
Zostało mi jakieś dwadzieścia sekund.
Wykonuję salut na cześć Roya. Prosty znak, wykonywany w Siódmym Dystrykcie.
Głównie na pogrzebach.
Mimo łez przesłaniających mi punkt widzenia, wlepiam oczy w Róg Obfitości i przygotowuję się do biegu.
Mam do spełnienia obowiązek.
Czuję jakbym zaraz miała się rozpaść w nicość.
Dlaczego Roy to zrobił?
Boże, mój mały braciszek nie żyje.
Przecież zaledwie wczoraj uczył się chodzić.
Przynajmniej tak mi się wydaje.
Otrząsam się i gdy rozbrzmiewa gong, jestem gotowa do biegu. Startuję.
Dobiegam do Rogu pierwsza. Łapię na oślep jakiś plecak, zestaw noży, trochę żywności i wyciągając pierwszy nóż zaczynam mordować tych, którzy ośmielają się stanąć mi na drodze.
Zabiłam trzy osoby.
Czuję się fatalnie. Znikam w gęstwinie i biegnę, nie oglądając się za siebie. Nie wiem, co stało mi się w kostkę, ale boli piekielnie. Może jakiś trybut mi coś zrobił? W każdym razie nie zakodowałam tego momentu. Byłam zbyt zaślepiona rządzą mordu i zemsty.
Teraz też brnę przez siebie z zupełną nieświadomością tego, co robię, jakby ktoś mną sterował. Otoczenie zmienia się.
Nie wiem, ile już biegnę, ale ciało odmawia posłuszeństwa.
Czuję przerażenie.
Niebo różowieje.
Musiałam biec przez kilka godzin.
Zupełnie nie znam okolicy.
Jest tu jakieś małe źródełko i jaskinia. Postanawiam do niej wejść, ale z nożem w pogotowiu. Pewnie organizatorzy umieścili tam jakąś „miłą niespodziankę” dla trybuta, który się na nią natknie.
Nie wiem, jak udało mi się przez tyle czasu biec. W każdym razie gardło mam kompletnie wysuszone, ciało przepocone, spaliłam prawdopodobnie całe śniadanie. Nie umiem się poruszyć z bólu.
Ból jest nie tylko fizyczny, ale i psychiczny. Po bolesnej stracie mam wrażenie, jakbym zapomniała jak się oddycha.
Jaskinia jest w środku porośnięta miękkim mchem. Zostawiam tam dobytek, biorąc tylko nóż i idę do źródełka. Najpierw biorę mały łyk wody, aby przekonać się, czy jest zdatna do picia i gdy stwierdzam, że woda jest pyszna, a mi nic nie jest, piję, aż po prostu nie mogę wmusić w siebie więcej wody.
Wróciłam do jaskini.
Postanowiłam uporządkować dobytek, żeby zająć czymś myśli.
Tuzin noży, od maleńkiego, do dużego, poukładane starannie w czymś w rodzaju małej walizki. Konserwa z posolonym mielonym mięsem razy dwa, termos, zapasowa kurtka, trzy jabłka, komplet bielizny i skarpet, zapałki, chleb. I skórzany pas. Wpadam na pomysł. W pasie robie specjalne otwory i wtykam w nie noże. Zapinam go na spodniach.
Pozostały dobytek składam ładnie i układam w plecaku. Jedzenie i termos, który napełniam wodą wkładam do jednej kieszeni, a wszystkie ubrania do drugiej. Zapałki daję do maleńkiej kieszonki na przedzie.
Nie wiem czym się zająć.
Wchodzę więc w ubraniu do najgłębszego miejsca źródła i nasiąkam wodą. Oddycham świeżym powietrzem. Czułabym się niemal bezpieczna, gdyby nie śmierć brata i gdyby to nie była arena.
W końcu, gdy stwierdziłam, że zaraz rozmięknę, wyszłam z wody i niepewnym krokiem wróciłam do jaskini. Przypomniałam sobie, że zaraz będzie pokaz martwych trybutów na niebie. Wycinam pospiesznie nożem na przedramieniu numery poszczególnych dystryktów i po ich obu stronach litery „G” i „B” symbolizujące trybutki i trybutów z każdego dystryktu. Boli strasznie, ale nie przejmuję się tym.
Zdążam idealnie na pokaz.
Z zawodowców zginął tylko Edward.
Jak przez mgłę przypominam sobie, że to ja go zabiłam.
Skreślam na ręce litery, a czasem całe dystrykty.
Edward z Jedynki, Leanne z Trójki, której najwyraźniej uroda nic nie dała, Kim, którą zabiłam i Patrick z Piątki, Robert z Szóstki, którego też zabiłam, Roy, Michelle z Dziewiątki, Sylvia z Jedenastki i Jack, partner Diany z Dwunastki.
Razem dziewięć osób.
Czyli Diana żyje.
Cieszę się, wbrew temu, co podpowiada mi mózg. I tak muszę wygrać. Roy nie pozostawił mi wyboru.
Największy ból sprawiło mi skreślenie literki „B” przy moim dystrykcie. Skreślenie z areny mojego brata.
Nastała noc. Nareszcie.
Chowam się pod zapasową kurtką i zaczynam płakać.
Płaczę długo.
Muszę wyrzucić z siebie smutek, który dławi mnie od rana.
Kocham cię braciszku-myślę.
Całą noc miałam wrażenie, jakby Roy był przy mnie. Jakby był moim aniołem stróżem.
Jednak w końcu zasypiam.
W koszmarach znów widzę Roya rozrywanego na strzępy przez wybuch.

czwartek, 18 kwietnia 2013

14.


-Zostaw mnie! Nie zabijaj mnie!-wrzeszczałam jak opętana. Klęczała nade mną Evanne z Czwórki, przytrzymywała mnie kolanami tak, żebym nie umiała się uwolnić i jeździła ostrym nożem po moim ciele.
Nagle z mojego gardła wydarł się przeraźliwy krzyk. Dziewczyna rozcinała mój brzuch. Zaczęła w nim grzebać i moim oczom ukazała się krwawa miazga, która może kiedyś miała być moim dzieckiem. Ryczałam, szlochałam, ból zżerał mnie całkowicie. I wtedy dziewczyna wbiła nóż prosto w moje serce.
Nastała ciemność. Ale realna ciemność. Nie ciemność koszmarów.
Poczułam swoje łóżko, poczułam, że nie jestem jeszcze na arenie, jestem cała i zdrowa.
Byłam mokra od potu. Pobiegłam do łazienki i zaczęłam wymiotować.
Która godzina? Może koło trzeciej?
To oznacza, że już dzisiaj trafię na arenę.
To nasiliło torsje, wymiotowałam bez opamiętania, aż wreszcie skończyłam, bo zwyczajnie nie miałam czym.
Weszłam pod prysznic i umyłam się lodowatą wodą, opłukałam też przełyk i jamę ustną. Walcząc ze sobą, żeby się nie rozpłakać, naciągnęłam na siebie nową, świeżą koszulę nocną, starą wcisnęłam do kosza na brudy i wróciłam z powrotem do łóżka. Rzecz jasna, nie potrafiłam już zasnąć.
Leżałam z oczami wlepionymi w sufit.
Rano zapukała cichutko Shinny.
-Musisz się dobrze najeść, zanim trafisz na arenę-powiedziała ze smutkiem w oczach, bez tego entuzjazmu, który zwykle mnie tak drażnił. Dzisiaj wiele bym dała, żeby brzmiał w jej głosie.
Nie miałam apetytu, ale mimo wszystko wmuszałam w siebie ogromne ilości jedzenia, bo zdrowy rozsądek mówił, że przez następne kilka tygodni mogę nie mieć czego jeść, albo zwyczajnie tego nie będę miała potrzeby i możliwości robić.
Shinny najwyraźniej myślała o tym samym, bo ciągle przysuwała mi kolejne potrawy, a ja nie protestowałam.
Roy też jadł mnóstwo.
-No, dzieciaczki… czas się pożegnać.
Odprowadziła nas do poduszkowców i pożegnała się z nami we łzach:
-Byliście najlepszymi trybutami, jakimi kiedykolwiek się opiekowałam.
Teraz nadszedł czas na pożegnanie z bratem. Rozpłakałam się i po prostu przytuliłam go mocno do siebie.
-Kocham cię-wyszeptałam.
W końcu zostaliśmy rozdzieleni i weszliśmy do oddzielnych poduszkowców. Kobieta o imieniu Fayra wstrzyknęła mi w przedramię lokalizator. Wybrzuszenie pod skórą bardzo mi przeszkadzało i drażniło mnie.
Zaczęłam błyskawicznie układać w głowie plan.
Zdobyć broń, znaleźć Roya, może Dianę, drewno, wodę i pożywienie. Oddalić się od zawodowców. Gdy zapewnię Royowi triumf, po prostu popełnię samobójstwo.
Myśli ścigały się ze sobą, galopowały jak szalone.
Aż wreszcie trafiłam do pomieszczenia, z którego miałam się udać na arenę. Paul wręczył mi ubranie.
Czarna kurtka z kapturem, koszulka z kołnierzykiem, spodnie moro, przylegające ściśle do ciała i czarne, ciężkie, sznurowane buty, nie najlepsze do biegania.
Założyłam je, a Paul zaplótł mi włosy w francuza. Zostawił dwa luźne pasma na bokach. Założyłam je za uszy i uśmiechnęłam się do niego.
-Dziękuję-wyszeptałam. Wiele mu zawdzięczałam-dzięki niemu wypadłam świetnie na Paradzie Trybutów i prezentacji, co dawało spore szanse na zdobycie sponsorów.
-Nie ma za co. I niech los zawsze ci sprzyja.
Weszłam niepewnie na metalowy cylinder mający unieść mnie prosto na arenę. Serce podeszło mi do gardła, gdy szybka zasunęła się. Paul ostatni raz pomachał, a potem zniknął mi z oczu.
Widziałam zieleń.
Bardzo dobrze.
„Czterdzieste Głodowe Igrzyska uważam za otwarte!”-rozległ się wszechobecny głos spikera.
Wokół mnie był ogromny las. Miałam sześćdziesiąt sekund, żeby się mu przyjrzeć.
Zaczęłam odliczać szeptem.
Sześćdziesiąt.
Jedna z trybutek, chyba Leanne, rozgryzła sobie wargę. Krew zaczęła ściekać upiornymi smugami po jej brodzie.
Pięćdziesiąt pięć.
Fiołkowe oczy Edwarda iskrzyły w wyrazie triumfu. Zaraz będzie mógł zabijać.
Pięćdziesiąt.
Marion patrzy na mnie wyzywającym wzrokiem.
Czterdzieści pięć.
Patrzę na Roya.
Mruga do mnie, uśmiecha się.
I nagle wykonuje jakiś dziwny ruch.

I wtedy mina rozrywa ciało mojego brata na strzępy.

niedziela, 14 kwietnia 2013

13.


Dzisiejszego dnia bałam się najbardziej ze wszystkich dni przygotowań do Igrzysk.
Taratatatatatam-Proszę państwa-gratulacje dla trybutki z Siódemki, która zrobi z siebie idiotkę na prezentacji, bo jest w niej mniej wdzięku niż w pijanym hipopotamie.
Wisielczy humor towarzyszył mi od poranka. Na pytanie Shinny, czy się stresuję, odpowiedziałam coś w stylu: „a trumnę przygotowałaś?”, więc dąsała się na mnie i twierdziła, że jestem bezczelna, dopóki jej nie przeprosiłam, a zrobiłam to tylko ze względu na to, że nie chciałam, żeby była wściekła, kiedy będzie mnie uczyć sztuki poprawnej prezentacji.
Naprawdę, przysięgam, że się starałam, ale nie czułam się ani odrobinę pewniej po nauce, która polegała mniej więcej na tym, że przyglądałam się Shinny paradującej w wysokich szpilach i długich sukniach i próbowałam ją naśladować. Z mizernym skutkiem.
-Po prostu postaraj się nie zrobić z siebie idiotki-stwierdziła bezradnie pod koniec szkolenia, tak, jakby to było możliwe i wyszła zaparzyć sobie melisy. Oczywiście najlepszej, kapitolińskiej, a jakże.
Później moja ekipa przygotowawcza znowu umyła mnie jakimś świństwem i zabrała się za mój makijaż i fryzurę.
Teraz, gdy ciągną mnie za włosy, zastanawiam się, po cholerę? Po cholerę starają się zrobić ze mnie piękność, skoro pewnie i tak umrę? Taka jest prawda. Nikt nie depiluje ani nie maluje prosięcia do zarżnięcia. Ci, którzy narazili się Kapitolowi, też nie są dekorowani do egzekucji. A my?
W końcu my też jesteśmy ofiarami za bunt dystryktów. Nie powinni o nas dbać.
Znalazłam odpowiedź.
Show.
Jęknęłam.
Ja z pewnością nie zapewnię żadnej satysfakcji rozwrzeszczanemu tłumowi pragnącemu wrażeń. Pójdę w odstawkę, żadnych sponsorów, żadnej litości.
-Panienko, nie jęcz, zobacz jak pięknie wyglądasz-zwróciła się do mnie Xymenne, członkini mojej ekipy przygotowawczej.
Spojrzałam w lustro. Znowu nie poznawałam siebie.
Pełne, uwodzicielskie usta, tajemnicze spojrzenie oczu pomalowanych delikatną warstwą srebrnego cienia, wysoko upięty, duży kok, żadnej skazy na skórze. To nie byłam ja.
Wreszcie nadszedł Paul z sukienką ukrytą pod czarnym materiałem.
-Zamknij oczy-polecił.
Posłuchałam.
Poczułam, że materiał jest zimny, śliski i bardzo delikatny.
-Już-powiedział Paul, gdy zapiął zamek i założył mi długie kolczyki. Otworzyłam oczy.
Sukienka była cała srebrna, do ziemi, z długim rozcięciem u dołu.
Jeszcze raz spojrzałam w lustro. Sam seksapil. Przynajmniej z wyglądu wypadnę dobrze. Nie wiem, co mnie do tego pokusiło, ale pocałowałam Paula w policzek i wyszeptałam „dziękuję”. Widać było, że jest zadowolony.
Wręczył mi buty-cieliste na piętnastocentymetrowych szpilkach.
-No, a teraz leć. I niech los zawsze ci sprzyja-odparł i popchnął mnie w kierunku sceny.
Uśmiechnęłam się i niepewnym krokiem ruszyłam.
Zaczęło się od hymnu Panem. Później po kolei wywoływano trybutów. Oglądaliśmy ceremonię na osobnym telewizorze.
Caesar Flickermann  był w swoim żywiole. W tym roku był cały ubrany i pomalowany w zieleń. Co roku jest to inny kolor.
Pierwsza wyszła Marion.
Zachwycała publiczność wszystkim, czym robiła. Każdym gestem, słowem.
Zresztą tak, jak pozostali zawodowcy.
Miałam rację, Leanne wyglądała pięknie, ale zrobiła z siebie kompletną idiotkę. Wypadła płytko i beznadziejnie. Arthur też niczym się nie wyróżnił, tak jak pozostali trybuci z biedniejszych dystryktów. I wreszcie zabrzmiał brzęczyk wywołujący mnie na scenę.
Poczułam jak nogi się pode mną uginają, ale zebrałam się w sobie i wyszłam pewnym krokiem na scenę. Ryk tłumu oszołomił mnie. Poczułam niemiły ucisk w żołądku.
Cholera. I tak nie chcę przeżyć. Po co mi dobrze wypaść?
Ta myśl dodała mi otuchy. Ucisk zelżał i zmusiłam się do uśmiechu.
Usiadłam na miękkiej sofie obok Caesara.
-Panno McClove! Jakaż radość! Miałem ochotę cię poznać od kiedy zobaczyłem cię na Ceremonii Otwarcia. Zwróciłaś moją uwagę też na Dożynkach. Dlaczego właściwie zgłosiłaś się na trybuta?-zaczął.
Spodziewałam się tego pytania. Postanawiam odpowiedzieć szczerze, ale dodać takie szczegóły, żeby zadowolić matkę Sue.
-Zawsze chciałam być trybutem. Ale zawsze brakowało mi odwagi. Teraz, gdy mama mojej najukochańszej przyjaciółki, Sue, która pozwoliła mi i mojemu zamieszkać pod swoim dachem po śmierci naszych rodziców, zaproponowała Sue, żeby ta zgłosiła się na trybuta. Stwierdziłam, że kobieta ją kocha, a ja nie dość, że mogę przynieść chlubę jej i mojemu dystryktowi, to pewnie nie jestem jej aż tak potrzebna. Chciałam się odwdzięczyć za te wszystkie lata spędzone u niej. Chciałam, żeby była ze mnie dumna.
-Na pewno jest-stwierdził śmiertelnie poważnie Caesar.-A co powiedziała ci przyjaciółka na pożegnanie?
-Powiedziała, żebym jej obiecała, że wygram.
Zapadła cisza.
-I obiecałaś?
-Tak. Ale naprawdę chcę, żeby przeżył mój brat.
Z tłumu rozległ się aplauz. Caesar pokiwał głową z uznaniem.
-Ambitna i szlachetna z ciebie dziewczyna. Naprawdę. I do tego piękna. Pewnie masz jakiegoś wybranka serca?-mrugnął do mnie porozumiewawczo.
Uśmiechnęłam się. Sam. Chciałabym pokazać mu jakoś, że go kocham.
-Tak-odparłam z pewnością siebie.
-Och…-Caesar wydał z siebie coś na kształt szlochu.-Pewnie za nim tęsknisz.
-Bardzo-powiedziałam łamiącym się głosem.
-Chciałabyś mu coś powiedzieć na wszelki wypadek, gdybyś… zginęła?
Wiedziałam, co zrobić.
-Tak. Ale nie koniecznie powiedzieć.
Wstałam i otworzyłam usta. Słowa same płynęły z moich ust. Mój głos niósł się pięknym vibrato po ogromnej sali.
O miłości moja…
Tak tęsknię, tak pragnę Ciebie!
Spraw, abym ja,
Stała się piękniejszą
Od prawdziwej siebie,
Odziana w twe szkarłaty
I róże…
Choć czasem i czernie…
Spraw to, nie stój biernie…

Bo ja cię kocham,
O, życiodajny wodospadzie…
Ty sprawiasz, że me życie,
Jest w ładzie i składzie,
Że problemy pryskają,
Niczym bańka mydlana…
A ja myślę o Tobie.
Od rana, do rana.

A gdy już Ciebie
Przy mnie zabraknie…
Albo gdy ja odejdę daleko…
Dalej niż północ od południa…
Spraw, byśmy razem
Płynęli niebiańską rzeką…
W jednej łodzi
Dalej żywi… Dalej młodzi.

Zapanowała absolutna cisza.
Po chwili kilka osób zaczęło klaskać. Później dołączały się kolejne. Na sali nie było osoby, która by nie klaskała.
Skłoniłam się lekko i zeszłam ze sceny, bo właśnie rozległ się brzęczyk, sygnalizujący, że mój czas się skończył.
Oglądałam występ Roya na telewizorze. Było gadanie o niczym, ale on wypadł uroczo. Na koniec powiedział słowa, które sprawiły, że się rozpłakałam:
-Jestem dumny z mojej siostry.
Ja też jestem z niego dumna.

sobota, 13 kwietnia 2013

12.


Nadszedł wreszcie trzeci dzień szkolenia, kiedy prezentowaliśmy organizatorom nasze umiejętności.
Podczas lunchu wywoływano nas w kolejności chłopak, dziewczyna od Jedynki do Dwunastki.
Nikt nie wracał z powrotem.
Pierwszy z jadalni wyszedł Edward. Szedł szybkim, stanowczym krokiem, z podniesioną głową. Po nim wywołano Marion.
Patrzyłam na trybutów po kolei opuszczających salę. W ich oczach dostrzegałam czasem pewność, częściej strach. Niektórzy, gdy usłyszeli swoje nazwisko drgali niespokojnie, niektórzy ze łzami w oczach nie ruszali się z miejsca.
-Roy McClove-usłyszałam metaliczny głos.
Roy uśmiechnął się blado, pewnie wstał z miejsca, mrugnął do mnie i wyszedł z pomieszczenia.
Przez dwadzieścia minut siedziałam tępo wpatrując się w skrawek podłogi. Nagle zasłoniły mi go czyjeś buty. Podniosłam wzrok. Przede mną stała uśmiechnięta Diana.
-Powodzenia-powiedziała i zaraz potem wywołano mnie. Wymruczałam krótkie „nawzajem” i szybkim krokiem wyszłam z jadalni.
Weszłam do sali treningowej.
-Witam, Amy McClove z Siódemki.
Główny Organizator skinął głową.
Właściwie, to nie wiedziałam, co mam robić.
Podniosłam z ziemi nożyk, najprawdopodobniej leżący tam od pokazu jakiegoś innego trybuta. I wtedy do głowy przyszedł mi pomysł.
Wzięłam ze stanowiska, na którym uczyliśmy się zapalać ogniska (choć żyjąc w Siódemce, mam tą umiejętność we krwi), kawałek drewna i obróciłam go w dłoni.
Zaczęłam kawałek po kawałku strugać go na kształt litery „y”. Drzazgi i wióry opadały na zimną podłogę.
Po kilku minutach uzyskałam to, co chciałam. Wystrugałam też małe drewniane siodełko.
Podeszłam do stanowiska z węzłami i zaczęłam przebierać wśród sznurków. Ręce mi drżały, zostało mi najwięcej dziesięć minut. W końcu znalazłam w miarę elastyczny sznurek, nawlekłam na niego „siodełko” i przywiązałam go na dwóch ramionach litery „y”.
Tak powstała proca.
Uniosłam ją wysoko w górę, tak, żeby organizatorzy ją widzieli. Usłyszałam pomruk aprobaty, co dało mi wielką satysfakcję.
Opuściłam rękę i podeszłam do stanowiska kamuflażu.
Zauważyłam tam jagody z krwistoczerwonym miąższem, idealne do mojego celu.
Wzięłam całą miskę, postawiłam ją na ziemi, a ja sama stanęłam naprzeciwko ściany, kilka metrów od niej.
Przykucnęłam.
Sięgnęłam po pierwszą jagodę. Moje dłonie wyglądały jak zbroczone krwią. Czułam, że organizatorzy są bardzo zaciekawieni. Wpatrywali się w moje poczynania z uwagą i nie śmieli nawet głębiej odetchnąć. I właśnie o to mi chodziło.
Nałożyłam jagodę w odpowiednie miejsce. Moje oczy wpatrywały się w jeden punkt z taką intensywnością, że aż zaszły łzami.
Wystrzeliłam.
Krwawy sok rozprysnął się po ścianie tworząc mroczne plamy. Czarna skórka jagody przylepiła się w jedno miejsce. Taki efekt planowałam.
Wystrzeliwałam kolejne jagody, tworząc litery. Duże. Takie, żeby organizatorzy dobrze je widzieli.
Wiedziałam, że mój czas właściwie się skończył, ale organizatorzy nie przerywali mojego występu. I bardzo dobrze. Mogłam się rozluźnić i skoncentrować. Wymagało to niesamowitej precyzji.
DIS…
Na ścianie pojawiały się kolejne litery. Jagód ubywało.
DISTRICT…
Moje dłonie wyglądały jakby wręcz spływały krwią.
DISTRICT 7…
Poszłam do stanowiska kamuflażu po kolejną miskę. Organizatorzy nadal siedzieli cicho.
DISTRICT 7 HAVE…
Wiedziałam, że jestem już blisko końca, ale oczy łzawiły, a dłonie bolały niemiłosiernie…
DISTRICT 7 HAVE A…
„Nie poddasz się, to już koniec!”-myślałam gorączkowo, mimo, że chciałam już wyjść, umyć lepkie od soku dłonie, położyć się w łóżku i zasnąć…
DISTRICT 7 HAVE A WINNER.
Taki napis pozostał na ścianie. Tworzyły go czarne jagody. Zbryzgany był krwią.
-Może Pani wyjść, Panno McClove-powiedział oszołomiony Główny Organizator.
Dygnęłam i wyszłam.
Wsiadłam do windy. Wcisnęłam przycisk łokciem nie chcąc go zbrudzić. Drzwi otworzyły się. Otarłam pot z czoła.
-Boże!-Roy wrzasnął na mój widok. Od razu przybiegła do mnie Shinny Richards. Wydała z siebie cichy pisk. Zdziwiłam się.
-Co do…
I wtedy uświadomiłam sobie, że muszę wyglądać strasznie, cała w tym krwistym soku.
-Nie martwcie się, to tylko jagody-zaśmiałam się.
Odetchnęli.
Poszłam do łazienki umyć się. Zauważyłam, że rozmazałam sobie trochę miąższu na czole.
Wyszłam już w normalnym stanie, choć wyszorowanie ciała zajęło mi dużo czasu.
-Co przedstawiłaś?-spytał Roy. Opowiedziałam mu i Shinny o moim występie. Miała dość nietęgą minę. Może to zbyt zalatywało buntem?
-A ty?-zwróciłam uwagę na Roya, żeby Shinny przestała się we mnie badawczo wpatrywać.
Muszę przyznać, że pomysł Roya był świetny. Trochę spiłował jakieś bale drewna i zrobił szczudła. Roy w Siódemce pracuje z piłą.  Później zrobił na szczudłach kilka rundek po pomieszczeniu. Uśmiechnęłam się. Pamiętam, że nasz dziadek, rok przed śmiercią mamy, nauczył mnie chodzić na szczudłach, które sam zrobił. Później ja nauczyłam Roya chodzić na tych samych. Niestety jedno złamało się później, ale Roy, zaraz, gdy dostał pracę, zrobił swoje własne. I dalej chodził. Cieszyłam się, że znalazł sobie zajęcie poza pracą. Wiele dzieci z Siódemki nie ma w ogóle możliwości zabawy. Mimo, iż nie było to jakieś szczególne zajęcie, to jednak dawało mu nijaką frajdę, a ja cieszyłam się z tego powodu.
Wieczorem usiedliśmy przed telewizorem. Ogłaszane były wyniki, w takiej kolejności, w jakiej byli wywoływani trybuci.
Zawodowcy-oczywiście-od ośmiu do dziesięciu punktów. Reszta bez rewelacji.
W końcu przychodzi nasza kolej.
Pojawia się twarz Roya.
I pojawia się cyfra dziewięć.
-Rewelacja!-krzyczę. Oszołomiony Roy kręci głową, ale mówi:
-Ty na pewno będziesz lepsza.
Miał rację.
Mój wynik to jedenaście punktów.
Cieszę się, ale zdrowy rozsądek mówi, żeby się nie cieszyć zbyt mocno.
Tylko kilka osób we wszystkich czterdziestu latach Głodowych Igrzysk zdobyło jedenastkę. Może były to ze trzy, dwie osoby… i ja.
Te osoby zwykle zwyciężały.
A to oznacza, że mnie pierwszą obiorą za cel.

poniedziałek, 8 kwietnia 2013

11.


Szkolenie trochę przypominało mi Sprawdziany Umiejętności-chodzenie od stanowiska do stanowiska i prezentowanie ludziom swoich umiejętności. Różnica była taka, że na szkoleniu można było się uczyć. Sprawdzian można było przejść tylko raz w życiu.
Z satysfakcją stwierdziłam, że dobrze sobie radzę z nożem, łukiem i procą. Umiałam wiązać węzły, zastawiać pułapki, rozpoznawać jadalne rośliny i zwierzęta.
Tym, czego się najbardziej bałam, było zabijanie. I ludzi i zwierząt. Nie chciałam tego, lecz takie są reguły gry. To są Głodowe Igrzyska.
Jakiś zawodowiec, chyba z Czwórki szturchnął mnie łokciem i zaproponował wyścig na 600 m.
Przełknęłam ślinę.
Nie mogłam od razu odmówić. Wyśmiano by mnie, a tak chociaż mam szansę nie upokorzyć się aż tak bardzo.
Stanęliśmy na bieżni.
Obok nas ustawiła się dziewczyna, też zawodowiec, z Dwójki i wydawała komendy.
-Gotowi…
Spojrzałam na nią.
-Do startu…
Wyprostowałam zgiętą nogę.
-START!
Błyskawicznie poderwałam się do biegu, ale i tak spóźniłam lekko start. Byłam z chłopakiem na równi.
Przez pierwsze dwieście metrów nic się nie działo, lecz zaraz potem zaczęłam tracić.
Nie poddałam się jednak i, krok po kroku, zaczęłam odrabiać straty.
Sto metrów przed metą znowu się zrównaliśmy.
„Cholera, Amy! Dasz radę!”-pomyślałam i przyspieszyłam.
Linia mety zbliżała się, a ja dalej byłam z nim równo. Jednak przy samej mecie zrobiłam wielki wykrok tak, że przekroczyłam ją sekundę wcześniej.
Padłam zmęczona na podłogę. Wygrałam.
Podeszli do mnie całą grupą.
-Nie jesteś taka zła-stwierdzili. Wymusiłam sztuczny uśmiech.-Co ty na sojusz?
Ściągnęłam twarz.
-Nie-odparłam stanowczo.-W życiu. Nawet gdybyście mnie mieli pociąć-zaśmiałam się. Rozbawiła mnie ta gra słów.
Dziewczyna z Dwójki, ta sama, która wydawała nam komendy, zaśmiała się szyderczo i powiedziała:
-Jak chcesz. Ale musisz wiedzieć, że takich propozycji nie powinno się odrzucać.
Przełknęłam głośno ślinę. Zrozumiałam, że nagrabiłam sobie.
Będę ich pierwszym celem na arenie.
-Jasne-powiedziałam, udając opanowanie. Podniosłam się z ziemi i bez wahania wzięłam łuk i ustrzeliłam sześć worków z piaskiem zwisających z sufitu. Po kolei. Równo.
Sześciu. Tyle było zawodowców.
Unieśli brwi. Odwróciłam się na pięcie i poszłam.
-Grabisz sobie-stwierdziła ta dziewczyna z Dwunastki, z którą mam ochotę zawrzeć sojusz.
-Wiem i nie obchodzi mnie to-powiedziałam wściekła i odruchowo rzuciłam nożem prosto w serce kukły.
Dziewczyna pokiwała głową.
-Diana-wyciągnęła do mnie rękę.
-Amy-odpowiedziałam bez zastanowienia.
Diana uśmiechnęła się.
Przez cały trening ćwiczyłyśmy razem na tych samych stanowiskach, lecz nie zamieniłyśmy już słowa.
Zrobiłam krótki rachunek swoich możliwości w zestawieniu z innymi trybutami. Starałam się dowiedzieć o nich wszystko.
Najpierw utworzyłam w głowie listę pt. „Ludzie z biedniejszych dystryktów, takich jak mój”: Z Trójki Leanne i Arthur, z Piątki Kim i Patrick, z Szóstki Veronica i Robert, mój brat, z Ósemki Roxanne i Charlie, z Dziewiątki Michelle i William, z Dziesiątki Leslie i Brad, z Jedenastki Sylvia i Max, natomiast z Dwunastki Diana i Jack.
Z Royem i Dianą chcę zawrzeć sojusz. Byłabym potworem, gdybym nie zawarła go z własnym bratem. Chcę, żebyśmy wytrwali razem jak najdłużej, a potem… zobaczy się. Choć wolałabym żeby przeżył on. Nie chciałam przeżyć, nie chciałam tego całego szumu z mediami, pewnie pobralibyśmy się z Samem na hucznej imprezie w Kapitolu i urodziłabym dziecko… Nie chciałam tego. Chociaż z drugiej strony chciałam przeżyć, wrócić do Sama i Sue. Żyć. Lecz co by to było za życie bez Roy’a i w dodatku po Igrzyskach? Życie w otępieniu, z koszmarami, życie trwające od wywiadu, do wywiadu. Byłabym mentorką. Nie chciałabym patrzeć jak dzieciaki, które uczę, do których się przywiązuję giną na arenie.
Jeśli chodzi o Dianę, to po prostu ma w sobie coś takiego, że jej ufam. I jest bardzo inteligentna. Może być pomocna.
Z pozostałych trybutów, raczej nikt się nie wyróżnia. Większość ma pospolitą urodę i przeciętne umiejętności. Sponsorzy może zainteresowaliby się Leanne, Maxem, Jackiem i Leslie ze względu na wygląd, jednak z rozmów, które z nimi prowadziłam, wywnioskowałam, że są totalnymi kretynami.
Może miałabym niezłe szanse.
Lecz są jeszcze zawodowcy. Z Jedynki Marion i Edward, z Dwójki Chelsea i Michael, z Czwórki Evanne i David.
Nie mam z nimi najmniejszych szans. Umiem posługiwać się nożem, strzelać z łuku i procy, biegać i znam się na lesie, ale w walce wręcz jestem bez szans. Ich waga, mięśnie i wzrost mnie przerażają. Na pewno będą mieli też dużo więcej sponsorów. Są bezczelni, potrafią zachwycać, ociekają seksem. Wszyscy.
Marion to przepiękna mulatka, o niemal czarnych oczach i włosach. Natomiast Chelsea i Evanne, blondynki o różanej cerze, wyglądają prawie jak siostry. Wszystkie trzy mają rewelacyjną figurę i pokaźny biust.
Edward-brunet o fiołkowych oczach (same oczy są niesamowite, w życiu nie widziałam oczu w takim kolorze, choć podejrzewam, że to szkła kontaktowe z Kapitolu), typowy łamacz serc, Michael ma kasztanowe włosy i złoto-orzechowe oczy, wygląda, jakby nieźle znał się do rzeczy, a dziewczyny same się do niego kleiły, a David to chłopak ze złotymi włosami, które związuje w kucyk.  Ma kilka kolczyków i tatuaż. Bardzo odpowiada Kapitolińczykom. Muskulatura tych chłopaków sprawia, że dziewczęta w Kapitolu i nie tylko dosłownie mdleją na ich widok.
Założę się, że będą zasypywani podarunkami.
Dodatkowo są nastawieni przeciwko mnie, bo wzbudziłam ich chorobliwą zawiść niebanalnymi umiejętnościami. Teraz żałowałam, że nie udawałam słabeuszki. Moja chora ambicja kiedyś była moją dumą. Ale teraz przyjdzie mi za to zapłacić karę.
Podsumowując-jestem już trupem.

sobota, 6 kwietnia 2013

10.


Po paradzie poszliśmy od razu do wieży nad Ośrodkiem Szkoleniowym, w którym mieszkali trybuci z opiekunami. Shinny wskazała mi mój pokój.
Oniemiałam.
Własna łazienka, szafa pełna ubrań, możliwość zamówienia jakiejkolwiek potrawy i w ogóle… Kapitol. Mimo, że w pewnym stopniu się nim brzydziłam, to jednak zrobiło to na mnie ogromne wrażenie.
Rzuciłam się na miękkie łóżko, schowałam się pod kołdrę i zaczęłam płakać. Tęskniłam za Sue i Samem. Nie chciałam Igrzysk. Nie chciałam dziecka. Bałam się.
Później jednak, doprowadziłam się do porządku, przebrałam się i wyszłam z pokoju ze sztucznym uśmiechem.
Usiadłam do kolacji. Brzęk sztućców dzwonił mi w głowie.
Zabrałam się za jakiś apetycznie wyglądające mięso. Odkroiłam kawałek- kroiło się je jak ciepłe masło. Przełknęłam ślinę z apetytem. Zazwyczaj w dystrykcie jadałam suche, okropne „produkty mięsopodobne”. I to tylko czasami.  Podniosłam potrawę do ust. Poczułam rewelacyjny aromat ziół. Skosztowałam trochę.
Smak niemal rozlał mi się falą po języku. W życiu nie jadłam czegoś tak dobrego. Pochłonęłam ze smakiem cały duży kawałek.
-Co to?-spytałam nagle Shinny.
-To co zjadłaś?-kiwnęłam głową.-To stek z renifera. Konkretnie karibu.
Zerwałam się z miejsca i pobiegłam prosto do łazienki w moim pokoju.
„Renifer… Boże. Takie milutkie zwierze…”-pomyślałam. Chociaż w sumie teraz wszystko było dla mojego żołądka pretekstem, żeby wymiotować.
Nie wróciłam już na kolację.
Leżałam na łóżku bezradnie patrząc w sufit. Oczy zapiekły mnie, a w końcu zasnęłam w ubraniu.
Rano Shinny Richards wtargnęła bezceremonialnie do mojego pokoju wrzeszcząc:
-Wstawaj, Słońce! Dziś pierwszy dzień szkolenia!
Cholerna entuzjastka.
Cośtam odburknęłam, wyczołgałam się z łóżka i poszłam się umyć. Zauważyłam, że pod prysznicem znajduje się jakaś dziwna tablica z opcjami wyboru temperatury wody, rodzajów mydeł, płynów, ciśnienia i innych dziwnych rzeczy. Wybrałam najprostszą możliwą opcję. Zamknęłam oczy i oblewałam się ciepłym strumieniem wody, dopóki mi się nie znudziło. Wyszłam, a specjalna mata wysuszyła moje ciało, a potem specjalna skrzynka, na której położyłam dłoń, włosy. Wybrałam ubranie z szafy. Zwykła, czarna, prosta sukienka z długim rękawem i ćwiekami na ramionach. 
Stawiłam się na śniadaniu.
Obok mnie od razu zjawiła się awoksa-służąca Kapitolińczyków, pozbawiona głosu przez władze.
-Nie, dziękuję…-powiedziałam do niej łagodnie i przez przypadek musnęłam jej dłoń.-Sama sobie nałożę.
Shinny Richards ścisnęła wargi.
Nie obeszło mnie to zbytnio. Przewróciłam oczami i wzięłam na talerz croissanta i świeżą bułkę. Bułkę posmarowałam puszystym kremem czekoladowym. Nalałam sobie herbaty do filiżanki. Awoksa cały czas stała obok.
-Nie potrzebuję pomocy, możesz iść i gdzieś usiąść, odpocząć-dziewczyna rozpłakała się, ale uparcie stała obok. Sumienie dręczyło mnie, ale dałam sobie spokój, bo moja opiekunka gromiła mnie morderczym spojrzeniem.
We wzroku Roy’a natomiast widziałam nutkę podziwu.
Po śniadaniu otrzymałam od Shinny sportowy strój-szarą bluzkę na ramiączkach z siódemką na piersi, czarne spodnie i czarne buty. Założyłam ubranie i splotłam włosy w warkocz.
Przede mną był pierwszy dzień szkolenia.
Zjechaliśmy windą na dół Ośrodka Szkoleniowego. Weszliśmy do sali treningowej.
I dopiero teraz naprawdę zaczęłam się bać.
Trybuci zachowywali się jak kapitolińskie maszyny do zabijania. Perfekcyjni w każdym calu. Przynajmniej niektórzy. Wielu stało przy kukłach, w których sercach tkwiły noże, strzały, oszczepy, kilku stało bezradnie, a jeszcze inni nie potrafili nawet porządnie zawiązać sznurowadeł, bo co chwila się o nie wywracali.
Postanowiłam zbadać swoje szanse przy innych trybutach. Tylko najpierw musiałabym zobaczyć, co ja potrafię.
Podeszłam do stanowiska, przy którym była dość długa kolejka. Większość zawodowców. Gdy ich kolej minęła, stawali obok z rękami założonymi na piersi i uśmiechali się kpiąco patrząc na wysiłki innych.
Zobaczyłam, o co chodzi w stanowisku. Rzucanie nożem w kukłę. Świetnie. Nóż, to jedno z niewielu narzędzi, które były mi tutaj znajome.
Umiem się nim posługiwać. Choć nie wiem, czy na odległość.
Nadeszła moja kolej. Przełknęłam ślinę. Czułam na sobie drwiące spojrzenia.
„Amy!”-zganiłam się w duchu.-„Nie możesz teraz odejść, bo okażesz słabość. Nie możesz też spudłować. Masz jedno wyjście.
Rzucić celnie.”
Wzięłam nóż do ręki. I nagle zdałam sobie sprawę, że to przecież proste. To jest kolejna figurka. Tylko duża i oddalona. Jakiś Kapitolińczyk zażyczył sobie, żeby miała dziurę w samym środku tarczy, która jest na niej namalowana. I muszę tą dziurę zrobić nożem.
Wymierzyłam. Oszacowałam jaką mniej więcej wagę ma nóż i jak mocno i w jakim kierunku powinnam rzucić. Liczby wirowały w mojej głowie. To była czysta fizyka.
I rzuciłam.
Nóż robił salta w powietrzu, co nadało wszystkiemu jeszcze większy efekt. I wbił się w sam środek tarczy.
Wszyscy zamilkli.
Zawodowcy kiwali głową z uznaniem.
Roy uśmiechał się.
I uśmiechał się ktoś jeszcze.
Czternastolatka o ciemnych włosach i oczach, z Dwunastki. Odwzajemniłam uśmiech. Dziewczyna wyglądała na sprytną i miłą. Widziałam w jej oczach coś, co utwierdziło mnie w przekonaniu, że byłaby dobrą przyjaciółką.
I wtedy w mojej głowie pojawiła się myśl, której do siebie wcześniej nie dopuszczałam.
Może na arenie będę miała ,oprócz brata, jeszcze jednego sojusznika.
A właściwie sojuszniczkę.