poniedziałek, 29 lipca 2013

35.

Róże. Tym razem to nie sen.
Nóż w mojej pokrwawionej dłoni. Sterty kolczastych łodyg i pięknych kwiatów.
Staram się pozbyć całej rośliny, łącznie z korzeniami, żeby znów się nie odrodziła. Nie wierzę, że róże nie oplotły mnie jeszcze diabelskim uściskiem. Już odebrały mi trzeźwość myślenia, obezwładniając niesamowitą wonią.
Robię to, gdy Sama nie ma w domu. Wiem, że chciałby mi pomóc, ale muszę się tego paskudztwa pozbyć sama. Po prostu to czuję.
Zbieram wyschnięte łodygi i kwiaty i wrzucam je po kolei do pieca. Widok płonących róż koi mnie i sprawia mi ulgę.
Ogień trawi róże szybko, jednak smród dymu jest nieprawdopodobny. Mdleję od niego i budzę się godzinę później, leżąc na podłodze z poczuciem bezradności i zdezorientowania.
Ostatni płatek róży spoczywa na moich ustach.

***

Od wesela minęło parę tygodni. Coraz bardziej było po mnie widać ciążę. Czuję się też coraz gorzej. Sama nie było w domu. Postanawiamwyjść na chwilę do lasu i się przewietrzyć. Wiatr rozwiewa moje włosy, powietrze jest czyste i rześkie. Gdzieniegdzie ptaki śpiewają piękne trele.
Spaceruję długo. Nawet nie zauważam, że jakaś dziwna siła skłania mnie do tego, że stoję przed własnym domem. Konkretnie, to starą, spaloną ruderą, w której mieszkałam jeszcze przed śmiercią mamy. Widok ten sprawia, że łzy przesłoniły mi punkt widzenia. Widzę dom płonący ogniem.
Rozwalam drewnianą furtkę ciężkim butem i przechodzę na teren mojego dawnego miejsca zamieszkania.
Ogród jest cały zarośnięty. Dziki. To był żałosny widok. Wrzeszczę.
Na trawie leży martwy kosogłos. Dziwnie powyginany, okrążony przez muchy, do połowy zgnity. Zatykam nos i usta, żeby nie zwymiotować i wbiegam do opuszczonej ruiny.
Kurz.
Brud.
Wspomnienia.
To tu po sobie pozostawiłam. Powybijane, osmalone ramki, w których uśmiechałam się do wspólnego zdjęcia z mamą, tatą i Royem, zdjęcia ślubne rodziców. Biorę jedno z nich do ręki, ale targa mną nagle gwałtowny spazm i ramka z brzękiem roztrzaskuje się w drobny mak. Chcę pozbierać szkło, ale kaleczę palce. Klnąc, rozpoczynam dalszą wędrówkę po domu. Nagle potykam się o odstający dywan.

Zauważam klapę w podłodze. Na początku wygląda jak zwykły fragment podłogi, ale zauważam małą szparę na palce.
Otwieram ją, i kaszlę, bo wzbijam w powietrze tumany kurzu.
Nie widzę absolutnie nic. Wyjmuję z kieszeni zapalniczkę i oświetlając sobie drogę, zeskakuję na dół.
Ląduję na kolanach. Krzyczę z bólu.
Wstaję z trudem i rozglądam się dookoła. Zauważam kartkę, na której ktoś coś napisał. Biorę ją delikatnie do rąk, żeby jej nie zniszczyć. Czytam z zapartym tchem:

Witaj. W miejscu, w którym się znajdujesz, w czasie powstania znajdował się schron. Ludzie przeżywali tu katastrofy, często śmierć bliskich, tragedie. Jeśli się tu znajdujesz, najprawdopodobniej dystrykty znalazły się w niebezpieczeństwie, albowiem naszym zadaniem było utrzymanie tego miejsca w ścisłej tajemnicy. 
Uwierz. Bądź silny. Nie daj się stłamsić Kapitolowi.
Przyjdzie czas, że to w Kapitolu będą musieli ochronić się przed nami.

Jestem wstrząśnięta. Czytam list jeszcze kilka razy, zanim przyswajam sobie jego treść. Schron. To miejsce było świadkiem okropnych zdarzeń, a ja nic o nim nie wiedziałam.
Odkładam list na stół. Zauważam świecę, którą zapalam. Od zapalniczki bije już tak silne gorąco, że muszę mocno się skupić, żeby nie wypuścić jej z rąk. Z ulgą ją gaszę.
Świeca daje o wiele więcej światła. Zauważam w kącie skrzynię. Jest zamknięta na klucz.
Przypominam sobie o jednej rzeczy. Wracam z powrotem na parter i kieruję się ku sypialni mamy. Modlę się, żeby budynek się nie zawalił. Odsłaniam zasłonę. Kopię w ścianę i otwierają się maleńkie drzwiczki. Wyjmuję z nich kluczyk.

Odkryłam to miejsce podczas jednej z wielu zabaw w chowanego. Zasłona była moją ostatnią szansą na udaną kryjówkę. Wtedy przywarłam do ściany, żeby nie było widać wybrzuszenia. I nagle poczułam, że coś wciskam i coś się otwiera. Wtedy po raz pierwszy widziałam kluczyk. Nie wiedziałam, co otwiera, więc o nim zapomniałam.
Aż do dziś.

Z powrotem zeskakuję do schronu, tym razem ląduję uważniej. Kieruję się ku skrzyni. Wsadzam do niej klucz. Zamek obraca się i słyszę ciche szczęknięcie. Uśmiecham się.
Otwieram skrzynię. Pełno w niej kurzu i pajęczyn, jak w całym domu, ale ona pochodzi z czasów powstania. Oglądam jej zawartość. Widzę jakieś zdjęcia, gazety, pamiętnik... Jedna rzecz szczególnie przyciąga moją uwagę.
Wyciągam ze skrzyni mały album. Zauważam na okładce pięknie wyhaftowaną literę "P" otoczoną kwiatami.
Otwieram książkę.
Na pierwszej stronie widzę wykaligrafowany tytuł: Piosenki Powstańcze. Zaciekawiona przeglądam dalej. Widzę teksty i linie melodyczne. Piękne słowa, rzewne melodie... Już nie mogę się doczekać, żeby coś z tego zaśpiewać.
Chowam album prując poszewkę kurtki i wrzucając go za nią. Tak samo robię z jednym numerem gazety i pamiętnikiem.
Zamykam skrzynię na klucz, chowam go do kieszeni i wychodzę ze schronu. Nagle słyszę niepokojący trzask i z bijącym sercem wybiegam, co okazuje się słuszną decyzją. Część dachu nagle zarywa się i spada na podłogę domu. Leżę na trawie przerażona. Parę sekund i mogłam zginąć.
Podrywam się z miejsca i dysząc, biegnę do domu. Wpadam tam szybko i zamykam za sobą drzwi na klucz. Zastanawiam się, gdzie schować zdobycze. Gazetę wkładam pod poluzowany panel pod łóżkiem, pamiętnik za jakiś obraz z grubą ramą, tak, że nie wypada, a album z pieśniami układam pod klapą klawesynu, tak, aby nie było go widać. Spanikowana rzucam się do drzwi, bo słyszę dzwonek.
Sam.
- Co się stało? - zauważa, że jestem przerażona.
- Nic. - kłamię.
Idę do kuchni, przygotowuję nam szybki obiad. Zjadam parę kęsów, ale nie jestem głodna.
Gdy jestem pewna, że Sam nie słyszy, zwracam wszystko w łazience.
- Amy, powiedz, co ci jest. - Sam całuje mnie delikatnie.
- Nic. Naprawdę nic.
Nie wiem, co się wokół mnie dzieje, ale udaje mi się dotrwać do wieczora, a wtedy szybko idę spać.
Śnią mi się koszmary. Mieszają się obrazy pożaru i martwego kosogłosa. Budzę się z krzykiem, Sam przytula mnie do siebie i pozwala płakać do woli. Całuje mnie. Już nie pyta, co mi się śniło. To już jest na porządku dziennym. Wciąż koszmary. Z czasem się przyzwyczaiłam.

Leżę tak, wsłuchuję się w oddech śpiącego Sama, obejmuję go i uspokajam się.
Sen nadchodzi. Budzę się sama.

Myję się, ubieram, jem śniadanie. Następne, co robię, to wyciągnięcie z fortepianu albumu z pieśniami.
Gram pierwszą piosenkę. Jest piękna. Po chwili przekonuję się, że wszystkie są piękne. Czytając słowa płaczę. Tyle osób straciło swoje rodziny w powstaniu... tyle pozostało wdów, sierot...
A to wszystko przez nich. Kapitol.
Przypominam sobie prezydenta Snowa stojącego w moim ogrodzie i uśmiechającego się szyderczo.
 - Jeden wybryk. Jedno niewłaściwe słowo. Jedna powstańcza pieśń, a Sam, Sue i Dave, ta mała smarkula Faith i rodzice jej i Sama, oni wszyscy nie żyją. No i oczywiście ty, więc siłą rzeczy biorąc, także twoje dziecko. - mówił.
Powstańcza pieśń. Pieśń dająca nadzieję. Pieśń, która będzie w stanie poruszyć lud.
Wiele pieśni. Pieśni, które mam zapisane w tym małym albumie przed sobą.
One mogą coś zmienić.
- Będziesz grzeczną dziewczynką? Nie będziesz próbowała wywołać buntu?
Przełykam ślinę.
- Oczywiście.
Odwaga. Czy starczy mi jej tyle, żeby wywołać bunt?
Za oknem słyszę kosogłosa. Powtarza jedną z powstańczych pieśni, które przed chwilą grałam.
Jedna melodia.
Ta melodia daje mi odwagę, żeby złamać przysięgę daną największemu tyranowi w tym kraju.

środa, 24 lipca 2013

34.

Uwaga. Uprzedzam, że na końcu rozdziału znajduje się dosyć długa scena erotyczna, a jak wiecie, to nie jestem dobra w pisaniu czegoś takiego, więc dla Waszego zdrowia psychicznego radzę Wam to ominąć XD


Róże. Wszędzie róże. Usiłuję je połamać, powyrywać, pozbyć się ich. One jednak wciąż są, istnieją. Intensywnie pachną, odurzając mnie swoją wonią. Moje ręce krwawią. Płaczę. Ocierając łzy, pozostawiam na twarzy czerwone smugi. Jestem skuta łańcuchami, wykonanymi z ciernistych łodyg. Prezydent Snow patrzy na to i śmieje się. Jego śmiech jest demoniczny, sprawia, że tracę zmysły. Czy to piekło? Tak. To musi być piekło. Nic innego nie jest takim koszmarem. A z tego koszmaru nie da się obudzić…
- Amy! Amy! Obudź się!!!
Leżę na trawie. Krzyczę. Widzę twarz Sue, która próbuje mnie cucić. Odczuwa wyraźną ulgę, że otworzyłam oczy. Pomaga mi się podnieść.
- Boże, tak się martwiłam… Sam zaczął się niepokoić tym, że tak długo cię nie ma i poszłam cię poszukać… Co się stało? 
Zamarłam. Nie chciałam mówić nikomu o wizycie prezydenta Snowa. Cała drżałam i byłam przerażona.
- Nic, po prostu chciałam się przewietrzyć… no i się słabo poczułam… to chyba przez tą ciążę… ostatnio nie jest ze mną dobrze.
Sue westchnęła.
- Amy, to nie jest normalne. Masz kontakty w Kapitolu, załatw sobie jakiegoś lekarza, czy coś, bo się o ciebie boję… Nie może ci się nic stać… 
Wydaje mi się, że widzę w jej oczach łzy. Abo mi się nie wydaje? Nie wiem. W każdym razie idziemy do domu. Moja suknia jest w opłakanym stanie, cała brudna i wygnieciona, więc najpierw Sue przynosi mi coś do przebrania. Naciągam na siebie niebieską sukienkę do ziemi z białymi akcentami. 
Cały czas myślę o tej wizycie. Jestem przerażona, ale zauważam, że Snow, zamiast mnie utemperować, wzbudził we mnie jeszcze większe pragnienie czegoś, co sprawi, że się wścieknie. Boję się jednak o życie moich bliskich, więc pozostaję w rozterce. 
Wchodzę do salonu, gdzie odbywa się przyjęcie i zostaję entuzjastycznie powitana. Siada obok Sama i całuję go. On przygląda mi się z przerażeniem. Szepcę mu tylko do ucha „wszystko dobrze”, ale wciąż spogląda na mnie nieufnie. Po chwili oddaję się obowiązkom pani młodej. Gawędzę z gośćmi, cały czas śmieję się, udaję, że wszystko jest świetnie. 
Cały czas słyszę w głowie szyderczy śmiech Snowa, czuję aromat róż i krwi, widzę jego przenikliwe, wężowe spojrzenie.
- Co? - nagle budzę się z transu, bo Sam coś do mnie mówi.
- Goście pytają, czy możesz zagrać na harfie.
Skinęłam głową i podeszłam do instrumentu. W pomieszczeniu opanowuje teraz nieprawdopodobna cisza. Przerywam ją delikatnym szarpnięciem strun. Piękna melodia brzmi wszędzie. Aż mnie ciarki przechodzą, gdy gram kulminacyjny moment utworu. Kończę pianissimo. Po chwili rozlegają się brawa. Dziękuję i wracam na miejsce obok Sama. Wtulam się w niego, mając nadzieję, że ten cyrk jak najszybciej przeminie i znajdziemy się sami. 
Nastaje noc, ale goście nie odchodzą, co chwila na stole pojawiają się nowe dania. Wykwintne konkrety i desery, dziwię się, że ludzie mają jeszcze siły jeść. No cóż, takiego wesela oczekuje się od tryumfatorki Głodowych Igrzysk. W końcu, dom zaczyna się wyludniać. Zostajemy tylko ja, Sam, Sue i Dave. W tym czasie obsługa z Kapitolu sprząta i gdy wszystko jest już wypucowane na błysk,  a obsługa wychodzi, Sue i Dave także się z nami żegnają. 
Rzucam się Samowi w ramiona z płaczem.
- Nawet nie wiesz, jak bym chciała mieć z tobą ciche wesele, trwające krótko, z samą rodziną. Z mamą. Z tatą. Z Royem.
On przytula mnie, gładzi po głowie i mówi.
- Wiem, Amy. Ale niestety nic nie można na to poradzić. Takie są reguły gry.
Kiwam głową i kierujemy się do łazienki. Rozbieramy się i wchodzimy pod prysznic. Ciepła woda koi moje zmysły, a Sam je rozpala, pieszcząc mnie i całując namiętnie. Pragnę tego. Czuję ekstazę, uśmiecham się i patrzę mu w oczy. Również się uśmiecha. Widzę, że jest napalony. Błądzi palcami po moim ciele a ja czuję narastające podniecenie i dreszcze. Pozwalam mu na wszystko. Po chwili bierze mnie w ramiona i zanosi do pokoju. Włącza jakąś muzykę na gramofonie i zaczynam tańczyć przed nim najbardziej zmysłowy taniec, na jaki mnie stać. Ciągnie mnie na łóżko. Cały strach, który czułam od rozmowy z prezydentem ulotnił się. Teraz liczy się Sam. Czuję euforię, ekstazę, uniesienie… Nasze ciała są zespolone w jedność, jesteśmy w najwyższym stadium intymnego zbliżenia. Jęczę, krzyczę, daję upust emocjom. Rozrywam paznokciami prześcieradło. Czuję nieprawdopodobnie przyjemny ból, wolność… 
Usta i język Sama wędrują po całym moim ciele. Mam wrażenie, jakby znał mnie na pamięć, całuje wyjątkowo namiętnie miejsca, w których odczuwam największą przyjemność. 
Brakuje mi tchu, wiele razy tracę kontakt ze światem  rzeczywistym. Sam leży wyczerpany obok mnie. Chcę mu sprawić przyjemność. Kładę się na nim i całuję z największym namaszczeniem jego usta, twarz, później szyję, umięśniony tors. Jego jęki podniecają mnie, czuję, jakbym zaraz miała się rozpłynąć. Nie rozróżniam, co jest prawdą, a co nie.
Kładę się na splamionym prześcieradle i dyszę ciężko. Zamykam oczy. Czuję, że Sam znów zaczyna pieścić mnie. Siadam i usiłuję na niego patrzeć, ale po chwili wchodzi we mnie, przez moje ciało przechodzi gwałtowny impuls, naprężam się i po raz kolejny tej nocy doświadczam błogiego uniesienia. Nasze jęki i krzyki harmonizują się. 
Stanowimy jedność.

Ta chwila mogłaby trwać wiecznie. 
Leżę w jego ramionach i staram się chłonąć całe jej piękno.



________________________
...
Co to, k**wa jest?! XD Nie mogę XD Jestem beznadziejna, ale lepsze to, niż nic XD Nie mogłam nie opisać nocy poślubnej, a wolę już mieć tą tragedię za sobą XD Następny rozdział będzie lepszy, obiecuję XD


... No dobra, już publikuję, bardziej tego nie odwlekę. -.-

niedziela, 21 lipca 2013

33.

Stoję jak wmurowana w ziemię. Serce bije mi tak szybko i głośno, że już dawno powinnam być martwa.
- Czego pan chce?! - staram się być miła, ale odrobinę mi nie wychodzi. Odrobinę.
Jego wężowe oczy przeszywają mnie na wylot. Przełykam ślinę.
- Myślę, że pani wie, czego ja chcę. - mówi Snow, uśmiechając się szyderczo. Staram się zachować resztki zimnej krwi. Zapach krwi, przemieszany z aromatem róż, odbiera mi zdolność logicznego myślenia. Cała drżę.
- N… nie mam pojęcia.
Prezydent kiwa głową i śmieje się. 
- No cóż. Niektórzy mają dosyć ograniczone umysły.
Krew. Róże. Krew. Róże. Powstrzymuję się resztkami sił, żeby nie zwymiotować. Odruchowo bawię się obrączką, żeby ukryć strach. Dławię okrzyk, gdy spada na ziemię, a Snow przydeptuje ją butem i podnosi.
- Piękna rzecz. Robota waszego dystryktu, prawda?
Zdobywam się tylko na skinięcie głową. Walczę ze sobą, żeby się nie rozpłakać. Nie mogę patrzeć, jak ten potwór obraca obrączkę w swoich szponach. 
- Czy może mi pan ją odd… - nie dokańczam. Prezydent ucisza mnie, mówi „później” i zamyka obrączkę w pięści. Zaczyna mówić:
- No dobrze, przejdźmy do rzeczy. Mówisz, że nie masz pojęcia, co mnie tu sprowadza? Nie? - kręcę głową. Nic nie wspominam o nagłym przejściu na „ty”. - No dobrze. W takim razie… przypomnij sobie twój występ po Igrzyskach i to jakże… hmm… napawające nadzieją i dodające ducha przemówienie, którego niestety ludność Panem nie usłyszała nawet w połowie. Z jednej strony powinienem ci podziękować. Mam nauczkę na przyszłość. Od tej pory wywiady będą odbywały się w zamkniętym pomieszczeniu pod Ośrodkiem Szkoleniowym, a na wizję będą trafiały z pięciosekundowym opóźnieniem, żeby można było kontrolować transmisję. Zaprzepaściłaś przyszłym pokoleniom ogromną szansę, próbując wywołać bunt, zresztą niezbyt udanie. - teraz zdaję sobie z tego sprawę i czuję palące łzy wstydu pod powiekami. - Ale… z drugiej strony powinienem cię za to ukarać. Póki co tego nie zrobię, bo Kapitol kocha ciebie i twoich bliskich, więc gdyby ktoś tknął ciebie, albo kogoś w twoim otoczeniu, rozpętałoby się piekło. Ale zapamiętaj moje słowa. - przybliżył się do mnie tak, że zamarłam. Czułam łaskotanie przy uchu, gdy do mnie mówił, a jego odór zwalał mnie z nóg. - Jeden wybryk. Jedno niewłaściwe słowo. Jedna powstańcza pieśń, a Sam, Sue i Dave, ta mała smarkula Faith i rodzice jej i Sama, oni wszyscy nie żyją. No i oczywiście ty, więc siłą rzeczy biorąc, także twoje dziecko.
Pierwszy raz doprowadza mnie do krzyku. Trwa on jednak tylko dwie sekundy. W tym samym czasie Snow śmieje się jak szaleniec. 
- Naprawdę myślałaś, że tego nie wiem? Że uda ci się to ukryć przede MNĄ?! Myślałem, że jesteś odrobinę mądrzejsza. Ta kobieta, która robiła ci badania i próbowała zatuszować ich wyniki, już dawno nie żyje. I kolejna osoba umiera przez ciebie. 
Jest to dla mnie bolesny cios. Ile osób już zabiłam? Ile z nich chciało mnie uratować, ułatwić mi życie? Boję się liczyć. Tym razem już nie ukrywam łez.
- Tak, tak Amy. A poza tym i tak w końcu by się wydało. A poza tym Tournee Zwycięzców przypada, gdy będziesz między siódmym-ósmym miesiącem. To by było widać. Jaki był twój cel?
Właściwie to sama nie wiem. Faktycznie, chciałam tego, ale nie rozmawiałam nawet o tym z Chloe. Może się domyśliła?
A może po prostu nie chciała skazywać biednego dziecka na mój los, gdy już dorośnie. Dzieci tryumfatorów już wiele razy trafiały na arenę, bo to gwarantuje większe show. Może nie chciała stawiać na nim krzyżyka jeszcze przed jego narodzeniem.  Chociaż w sumie wciąż nie rozumiem, dlaczego to zrobiła. Tak jak uważa Snow- wydałoby się. Prędzej, czy później. 
- Nie miałam w tym żadnego celu. To nie był mój pomysł.- odpowiadam, starając się hardo patrzeć w oczy prezydentowi.
- Więc dlaczego się zdziwiłaś, że o tym wiem? Ja wiem o wszystkim, co dzieje się w Panem. 
- Nie. - akurat tego jestem pewna.
- Co „nie”? 
- Nie wie pan niczego, Panie Prezydencie.
On zanosi się na to głośnym śmiechem.
- Jeszcze się o tym przekonamy.
Stoimy chwilę w milczeniu. Mój cały strach wyparował. Teraz mam ochotę zamordować tego kapitolińskiego łotra gołymi rękami. 
- Odda mi pan obrączkę, z łaski swojej? - rzucam gniewnym tonem, patrząc mu w oczy.
- Ależ oczywiście, pani Evoy.
Jak w transie patrzę, jak pierścień opada na ziemię. Już mam po niego sięgnąć, gdy Snow znów przydeptuje go swoim buciorem. Spoglądam na niego wściekła.
- Miał pan oddać.
On śmieje się. 
- Oj Amy, Amy. Oddam. Ale obiecaj mi jedno.
- Co?
- Będziesz grzeczną dziewczynką? Nie będziesz próbowała wywołać buntu?
Przełykam ślinę.
- Oczywiście.
Podnosi but. Łapię pospiesznie obrączkę. Jest rozpalona. Piecze, jak żywy ogień. Do tego cuchnie różami i krwią. Z trudem wsuwam ją z powrotem na palec.
- Dziękuję. - silę się na uśmiech.
- Ja również. - Snow wykrzywia usta w okropnym grymasie. - A tak poza tym, ma pani piękny ogród. -  przyłapuję się na tym, że muszę rozejrzeć się dookoła, żeby wiedzieć jak wygląda. Dostrzegam wokół siebie niemal same róże. Prezydent już zniknął, pozostawiając za sobą nieprzyjemną woń.
A ja stoję bezradnie pośród róż, płaczę i przysięgam sobie, że się ich pozbędę.
Za wszelką cenę.
_______________________________
Nie miałam pomysłów na dalsze rozdziały, oprócz zakończenia, ale od tej sytuacji ze Snowem, to mi wpadło mnóstwo rzeczy do głowy, więc możecie zacząć się bać :3

piątek, 19 lipca 2013

32.

Niedziela. Błoga niedziela z Samem. Gdy się obudziłam, już miałam się do niego przytulić i poczuć jego bliskość, ale moja dłoń czuła tylko prześcieradło. Gdy otworzyłam oczy, okazało się, że Sama nie ma. Zrezygnowana spróbowałam ponownie zasnąć, ale pięć minut później drzwi wejściowe otworzyły się. Podniosłam się z łóżka i narzuciłam na siebie koszulkę Sama przesiąkniętą jego zapachem, która leżała na krześle. Oprócz tego byłam całkiem naga. Koszulka była jednak na tyle duża, że zakryła mnie do połowy ud. Sam uśmiechnął się na mój widok.
- Do twarzy ci w moich rzeczach.
Uśmiechnęłam się blado, podeszłam do niego i przytuliłam go mocno. Odwzajemnił uścisk. Zaczął delikatnie gładzić mnie po głowie.
- Wszystko będzie dobrze, zobaczysz. - zapewniał kojącym szeptem. Chwilę później spojrzał mi w oczy. - Amy, udało mi się załatwić nasz ślub. W przyszłą sobotę. Cieszysz się?
Nie wiedziałam co powiedzieć. Po prostu z piskiem zawisłam mu na szyi i zaczęłam płakać ze szczęścia. Mieliśmy naprawdę być razem, już niedługo… to tylko sześć dni!
Sam uśmiechnął się na widok mojej reakcji. Zaczęłam w miarę normalnie funkcjonować, jeśli tylko był przy mnie. Gdy zostawałam sama, wizje, wspomnienia i duchy powracały.
Siadałam wtedy do jakiegokolwiek instrumentu i próbowałam przepędzić je muzyką. Moją pasją. Jednak nie odchodziły.
W końcu w totalnej desperacji skomponowałam „Pieśń Ku Chwale Poległych”. Każda zwrotka była poświęcona jednemu trybutowi, w kolejności Dystrykt Pierwszy-Dwunastka, chłopak-dziewczyna. Opiewała ich czyny na arenie, wady, zalety, charakterystyczne cechy. Poczułam, jakby wszyscy byli obok mnie, znów żywi.
Gdy już myślałam, że skończyłam, po skomponowaniu dwudziestu trzech zwrotek, coś mnie tknęło. Napisałam zwrotkę dwudziestą czwartą. O mnie. Może nie poległam. Za to poległa moja dusza i moje człowieczeństwo. Głos najbardziej mi drżał przy zwrotce przedostatniej, o Dianie, czternastej o Royu i ostatniej, o mnie. Jednocześnie te były najpiękniejsze, najtragiczniejsze i miały w sobie największą głębię.
Teraz spoglądałam w oczy Sama. Wydawał się nie dowierzać, że jestem przy nim taka szczęśliwa. Wziął mnie na ręce, położył na łóżku i kazał czekać. Podał mi śniadanie na wielkiej tacy i poczułam się jak jakaś królowa. Chichocząc, zjedliśmy razem posiłek i odniósł tacę. Nie chciałam wstawać z łóżka, było mi przyjemnie ciepło i miękko. Sam, gdy zobaczył, że nie mam ochoty się podnieść wlazł do łóżka w ubraniu i leżeliśmy wtuleni w siebie, przez parę godzin nie wykonując żadnego ruchu, aż zgłodnieliśmy i zrobiliśmy obiad. Sam świetnie gotuje, ma jakiś kulinarny szósty zmysł, wie ile czego i z jakimi przyprawami. Biorąc pod uwagę, że praktycznie całe jedzenie w naszym domu jest standardu kapitolińskiego, to jemy cudowne uczty.
Żal mi ludzi w naszym dystrykcie, więc co tydzień podrzucam najbiedniejszym żywność na tydzień pod drzwi, a tym, którzy mają lepiej, ale także nie za dobrze, po prostu ofiarowuję jakieś pojedyncze produkty, które w naszym miejscu zamieszkania są wprost afrodyzjakami, lecz dla mnie od paru tygodni chlebem powszednim. Udało mi się zrealizować pomysł, na który wpadłam na weselu Sue.
To, że pomagam innym, pomaga mi jakoś się ogarnąć, uśmiechać, cieszyć, ale na chwilę. Później znowu dociera do mnie, że mogę pomagać tylko dlatego, że wygrałam Głodowe Igrzyska,  że zabijałam niewinne dzieci. Cała radość znika.
Wytrzymuję jakoś do końca dnia i kładę się spać. Udaje mi się zasnąć, jednak gdy budzę się, a Sama nie ma obok, znów wpadam w panikę.
Przychodzi Faith. Jest szczęśliwa, cały czas mówi tylko o naszym ślubie. Zmusza mnie do przejrzenia dziesiątek katalogów z Kapitolu i wybrania sukni, butów i całej masy dodatków. Pod koniec dnia, gdy przychodzi Sam, jestem kompletnie wyczerpana. Mój narzeczony odprowadza do domu małą Faith, a gdy wraca, już prawie zasypiam.
Następny tydzień mija mi na przyjmowaniu poczty w domu. Przychodzą różne sukienki, kwiaty, dekoracje, jakaś ekipa ustawia wszystko w moim domu, a ja nie mam odrobiny prywatności, więc wychodzę do lasu i wracam dopiero, kiedy się wynoszą. Cieszę się strasznie ze ślubu, ale wolałabym, żeby to wszystko odbywało się kameralnie, bez pompy… Bez tego całego kapitolińskiego cyrku.
Mijają dni, aż nadchodzi sobota. Mój dom jest nie do poznania, kręci się tu pełno kapitolińskiej obsługi, jest nawet moja Ekipa Przygotowawcza, która sprawia, że pięknieję.
To jest naprawdę śmieszne. Każda kobieta dałaby się pokrajać za takie huczne wesele. Ja mam to gdzieś. Wolałabym cichą ceremonię, ale za to z Royem, mamą, tatą…
Zaczęłam się trząść, ze zdenerwowania pobiegłam do toalety, żeby zwymiotować. Cieszyłam się ogromnie, ale jednocześnie się bałam, i to bardzo.
Opłukałam jamę ustną i wyszłam z łazienki, bo zauważyłam, że Sam również jest gotowy. Przytuliłam się mocno do niego, a on pogłaskał mnie po włosach i pocałował. W końcu wzięliśmy się za ręce i wyszliśmy z domu. Oślepiło mnie bogactwo barw, widziałam mnóstwo ludzi, wszyscy radośni, uśmiechnięci, rzucający w naszą stronę płatki róż. Ściskałam mocno dłoń Sama, bałam się, że zaraz zemdleję. Mała Faith niosła mi tren sukni, Sue z Dave’m szli za nami.
Spoglądałam na wszystko, jakby było snem. Świat wokół mnie czasem był rozmazany, a czasem nienaturalnie ostry.
Kierowaliśmy się powoli w stronę kościoła. Widziałam wokół siebie błysk fleszy, słyszałam podniecone głosy. W końcu weszliśmy do budynku i wszystko ucichło. Nagle pojedyncze głosy zaintonowały pieśń, później włączyli się do niej wszyscy. Łzy pociekły mi z oczu. W tym była taka nieprawdopodobna głębia, harmonia… Ludzie się jednoczyli.
Stanęliśmy przed ołtarzem, po kilkunastu minutach usiedliśmy na krzesłach, za nami siedzieli Sue i Dave. Tym razem zamieniliśmy się miejscami. Sue i Dave byli już szczęśliwym małżeństwem, a ja i Sam mieliśmy się dopiero nim stać.
Wszystko przeminęło w błyskawicznym tempie. Parę chwil później byliśmy już z Samem małżeństwem. To była najpiękniejsza chwila w moim życiu.
- Kocham cię - szepnęłam i odszukałam ustami jego usta. Czułam euforię. Chłód obrączki na palcu. Ciepło ust Sama.
- Ja ciebie bardziej - Sam uśmiechnął się, gdy już skończyliśmy pocałunki. Tłum wiwatował. Sue miała łzy w oczach.
Po zakończonej uroczystości skierowaliśmy się ku naszemu domowi, w którym miało się odbyć wesele. Z powodu tłumu, dekoracji i wykwintnych potraw poczułam się niemal jak w Kapitolu, z tą różnicą, że w tym momencie byłam szczęśliwa.
Jednak wystarczył jeden drobiazg wystarczył, żeby to szczęście zepsuć. Chociaż właściwie, to ta osoba nie była drobiazgiem.
- Proszę się nie obawiać, pani Evoy… to zajmie parę sekund. - oznajmił pewien mężczyzna, gdy na chwilę wyszłam do ogrodu.
Przede mną stał prezydent Coriolanus Snow.

sobota, 6 lipca 2013

31.

Wczoraj Sue wpadła do mnie na noc, a Sam poszedł do Dave’a na małego drinka. Zrobiłyśmy sobie razem z Faith, którą jednak szybko uśpiłyśmy, wieczór panieński. Gdy tylko zasnęła, od razu zaczęłyśmy chichotać i kłócić się, który z naszych facetów jest lepszy w łóżku. To dziwne, nie wiedziałam, że w moim obecnym stanie psychicznym jestem w stanie tak się zachowywać. Teraz siedzimy przed lustrem w łazience i przygotowujemy Sue do ślubu.
- Wyglądasz przecudnie! - komplementowałam przyjaciółkę. Rzeczywiście. Wyglądała jak anioł w sukni ślubnej prosto z Kapitolu i ze swoją okrągłą buzią okalaną złotymi loczkami, które właśnie kończyłam zawijać na lokówkę. Gdy skończyłam, wpięłam jej we włosy wielką, białą różę oraz welon i przyjrzałam się jej.
Moja przyjaciółka nigdy nie wyglądała tak pięknie jak teraz. W dodatku cały czas się uśmiechała, a to czyniło ją jeszcze piękniejszą.
Mała Faith westchnęła.
- Czemu ja nie mogę być taka piękna jak wy?
Zaśmiałam się.
- Jesteś piękna, Ptaszyno, tylko trzeba ci okulary sprawić, bo tego nie widzisz! - połaskotałam Faith, a ta zachichotała.
Sue patrzy na nas z wdzięcznością.
- Nie dałabym rady się przygotować, gdyby nie wy, jesteście cudowne!
- Nie ma sprawy. - uśmiecham się i łapię dziewczynę za rękę. Jest zimna i drży. - Nie bój się. To ma być cudowny dzień, nie pozwolimy, żebyś nam omdlała!
W końcu przychodzi czas, kiedy wychodzimy z domu. Czekają przed nim pan młody i goście weselni. Kierujemy się w procesji do kościoła. Razem z Faith, która wystroiła się jak królewna, biorąc pod uwagę to, że mogłam załatwić jej sukienkę jaką tylko chciała. Ma krótką, różową sukienkę z tiulu i tafty do kolan. Moja sięga mi przed kolana i jest zielona, muślinowa. Chyba już do końca życia będę chodzić w zieleni, ten kolor został mi jakby przypisany przez Organizatorów Igrzysk, ale mimo to, podoba mi się.
Sue jest taka szczęśliwa. Trzymają się z Dave’em za ręce i wyglądają pięknie. Widać, jak bardzo do siebie pasują. Wiem, że Igrzyska i śmierć matki musiały być dla Sue koszmarem. Jeśli Dave wspierał ją, przyniósł jej ukojenie w tamtych dniach, to mogę mu zaufać. Wiem, że będzie przy nim szczęśliwa i bezpieczna.
W końcu wchodzimy do kościoła, najpierw Sue z Dave’em, a za nimi ja i Sam, w charakterze świadków. Siadamy na przygotowanych dla nas krzesłach, kiedy wybijają dzwony na rozpoczęcie Mszy. Wstajemy.
Kapłan intonuje pieśń, którą zwykle śpiewamy na weselach. Ja mam śpiewać w trakcie Komunii i na zakończenie.
Odpowiadamy na wezwania, wysłuchujemy psalm, czytania i Ewangelię, a później następuje sakramentalne „tak” i świeżo upieczeni małżonkowie zakładają sobie obrączki. Płaczę ze wzruszenia i ze szczęścia. Sue, a właściwie już pani Martin, również płacze. To piękne, widzieć, jak dwoje młodych ludzi doświadcza tak ogromnego szczęścia. Wiele ludzi bije brawo. Właściwie pierwszy raz widzę, jak się całują. To dziwne. Znaczy… no. Kiedyś, jak miałyśmy po dwanaście lat, też się całowałyśmy z chłopcami, ale wtedy to było „na niby”. Pierwszy raz widzę przyjaciółkę całującą się z miłości, dla czystej przyjemności. Zdaję sobie sprawę, że za niedługi czas, to ja będę stała przed ołtarzem i przyrzekała Samowi miłość, wierność i uczciwość małżeńską.
Cholera, tak bardzo bym chciała, żeby mógł to widzieć Roy… cały czas o nim myślę. I o Dianie, o dzieciakach, które zamordowałam. To straszne uczucie. To mi się wydaje zbyt nierealne, żeby było prawdziwe. Oni żyją. Zniknęli tylko na chwilę. Jutro otworzę drzwi, a na mnie będzie czekał Roy. W telewizji usłyszę o Evanne, która znów będzie się zachowywała nienormalnie, a potem przeczytam list od Diany. Rzeczywistość jest jednak bolesna. Oni nie żyją.
Otrząsam się. Sam patrzy na mnie zaniepokojony, zdałam sobie sprawę, że od pięciu minut gapiłam się oczami pełnymi łez w jakiś nieistniejący punkt przed sobą.
- Jest dobrze, zamyśliłam się - szepcę. Kiwa głową i odwraca się. Jeszcze paręnaście minut i  wierni zaczynają wstawać do Komunii. Podchodzę do mikrofonu i z cichym akompaniamentem harfy i skrzypiec (grają na nich dwie bliźniaczki- Klara i Lara Hope, mają po dwadzieścia parę lat. Zanim mama zginęła, uczyła je muzyki) śpiewam „Ave Maria”. Sue i Dave przyjmują Komunię jako pierwsi. Śpiewam najpiękniej jak potrafię, całym sercem dla nich. W kościele jest też niesamowita akustyka, taka niebiańska, więc efekt jest oszałamiający. Mam łzy w oczach. Piękne chwile, nie ma co… chyba wszyscy obecni w kościele płaczą. Matka i babcia Dave’a najbardziej. Zużyły już chyba pięć paczek chusteczek. Ale, co ja im tam będę liczyć, sama bym wyglądała jak żywa fontanna, gdyby moje dziecko czy wnuk brało ślub. Ojciec Dave’a jakoś się trzyma, ale widać, że przychodzi mu to z wielkim trudem. W końcu, w punkcie kulminacyjnym pieśni, roni jedną, samotną łzę. Nie odchodzę od mikrofonu, pięć minut później, gdy kapłan kończy ceremonię, śpiewam „Hymn o Miłości” świętego Pawła na ułożoną przeze mnie melodię. Mimo, że jest już końcówka, to nikt nie wychodzi z kościoła. Dopiero, gdy kończę ostatnią nutę, rozlegają się brawa, a ja kłaniam się i mówię, że brawa należą się młodej parze, co potęguje owacje.
Wszyscy wychodzą z kościoła. Nie bacząc na to, że wszyscy ustawiają się w kolejce, wpycham się od razu po rodzinie Dave’a, ciągnę za sobą Sama i rzucam się Sue na szyję. W tym samym czasie mój narzeczony składa gratulacje Dave’owi. Sam podaje mi prezent, który cały czas trzymał, a ja wręczam go Sue. Jest to bukiet róż i bombonierka. Jest w niej ukryta koperta z mnóstwem pieniędzy. No bo co zwyciężczyni Igrzysk może robić z pieniędzmi? Codziennie i tak odwiedzam każdy sklep w Siódemce i staram się kupić przynajmniej jedną rzecz, żeby wspomóc mieszkańców. Ale i tak kasa zostaje, a z Kapitolu wszystko mam za darmo.
Zaczyna się wesele, odbywa się w nowym domu młodej pary. Załatwiłam catering z Kapitolu. Sue najpierw bardzo się opierała, ale gdy chwilę poopowiadałam jej o przysmakach, które tam jadłam, łatwo się poddała. Oczywiście nic mnie to nie kosztowało.
Goście są zaskoczeni widokiem takich wykwintnych specjałów, ale wszyscy zabierają się do jedzenia. Zostaje naprawdę niewiele, pomyślałam, że gdyby wszystko to, co zostaje zmarnowane w Kapitolu, oddawało się dystryktom, nikt by nie głodował, wręcz przeciwnie. Cieszę się ogromnie, gdy widzę jak bardzo wszyscy goście są szczęśliwi, że w końcu mogą najeść się do syta. Wpadam na pomysł, który pomoże mi wypełnić puste, nużące dni. Od poniedziałku, gdy wszyscy będą w pracy, zacznę obdzielać rodziny w dystrykcie, którym się nie wiedzie, jedzeniem. Zresztą i tak cieszę się, że w tym roku mieszkańcy za moją sprawą będą sobie mogli więcej pojeść przez Dni Paczek, które odbywają się raz w miesiącu. Wtedy każda rodzina dostaje paczkę żywnościową, lepszą, od byle jakiego astragala. Astragal to porcja zboża, którą osoba biorąca może wziąć dla siebie i każdego członka rodziny raz w miesiącu. Jednak jeden rok astragalu dla jednej osoby kosztuje dodatkową kartkę w puli. Znam dzieciaki, które od paru lat żywią kilkuosobowe rodziny i zawsze drżą przed Dożynkami. Strasznie im współczuję. Nigdy nie miałam tak mało jedzenia, żeby brać astragale, ale też jadłam mięso niewiadomego pochodzenia, które za tanią cenę załatwiała matka Sue, co często powodowało choroby. Przed śmiercią matki jadaliśmy odrobinę mniej jedzenia, ale za to lepszego jakościowo.
Sue i Dave nie mogą się sobą nacieszyć. Też cieszę się ich szczęściem. Przez parę godzin trwa w najlepsze hulanka, ale wszystko kiedyś się kończy. Wychodzimy z Samem ostatni, dziękując za przyjęcie. Widać jednak, że do naszych przyjaciół nie dociera ani jedno słowo, a gdy wychodzimy, słyszymy trzask, a później śmiechy, krzyki i jęki. Patrzymy na siebie wyraźnie rozbawieni i wracamy biegiem do domu, bo zaczyna padać. Gdy znajdujemy się już w łóżku Sam pyta:
- No to kiedy nasza kolej?
- Jak najszybciej! - odpowiadam i całuję go namiętnie. Po chwili odrzucam gdzieś w kąt koszulę nocną. Tej nocy nie będzie mi potrzebna. 

środa, 3 lipca 2013

30.

Po chwili Sam tuli mnie w ramionach. Czuję gorąco bijące od jego nagiej klatki piersiowej.
- Nie płacz, nie krzycz, cichutko… Już dobrze, to był tylko sen. – mówi.
Ja jednak dalej wrzeszczałam, płakałam, nie dawałam się uspokoić.
On nie rozumie. Nie wie, jak to jest.
Jak to jest, gdy zmarli chodzą za tobą, jak to jest stracić całą rodzinę, jak to jest być mordercą.
Nie wie.
Po chwili prośby zmienia w pocałunki. Łzy wciąż wymykają się spod moich powiek, ale on mnie ucisza. Pokrzykiwania i szloch zmieniają się w ciche pojękiwania gdy pieści moje piersi, gdy zsuwa ze mnie delikatnie koszulę nocną. Oddaję się mu cała. Ściągam z niego bokserki i po paru chwilach jęki zmieniają się w krzyk euforii. Czuję niesamowite uniesienie, czuję, jakbym mogła wszystko.
Nasze ciała igrają ze sobą w erotycznym tańcu, mam wrażenie, jakbym znała już każdy centymetr ciała Sama. Kochamy się namiętnie do rana, a później Sam idzie do łazienki, żeby w pracy wyglądać przyzwoicie. Leżę sama na wielkim łóżku i nie mam pojęcia, co ze sobą zrobić, więc zamykam oczy i przypominam sobie dzisiejszą noc. Boże, jak cudownie mi było… Po chwili udaje mi się zasnąć i nic mi się nie śni, na szczęście.
Budzę się i uświadamiam sobie, że jestem otulona kołdrą, choć nie byłam. Pewnie to Sam. Wstaję i kieruję kroki ku łazience, bo znów czuję mdłości. Wymiotuję chwilę, płuczę jamę ustną, biorę prysznic, ubieram sukienkę, czeszę włosy i idę do kuchni. Mam tutaj dostępne wszystkie produkty, o jakich przed wyprawą do Kapitolu nawet mi się nie śniło. Pełno jest też książek kucharskich. Wyciągam jedną i trafiam na przepis na naleśniki. Ochoczo zabieram się do pracy. Po godzinie dziesięć puszystych naleśników czeka na zjedzenie. Każdy jem z czym innym- jeden z aksamitnym kremem czekoladowym, drugi z syropem klonowym, kolejne z różnymi rodzajami dżemów i sosów… Roy zawsze naśmiewał się, że beznadziejna ze mnie kucharka, ale gdyby spróbował tego…
Bum. Bolesne walnięcie w głowę. Ukłucie w klatce piersiowej, niemożność oddychania, ciemność przed oczami, płacz. To wszystko wywołane wspomnieniem brata.
Odstawiam talerz i idę do instrumentów. Straciłam apetyt. Siadam przy harfie i gram kilka znanych mi melodii. Jak dobrze znów to poczuć…
Śpiewam całą duszą. Jest mi to bardzo potrzebne, by wyrazić cały ból, jaki do tej pory w sobie tłamsiłam. Trwało to parę godzin.
Nagle speszyłam się, bo usłyszałam ciche pukanie do drzwi.
Otworzyłam, a moim oczom ukazali się Sam, Sue i jej narzeczony.
- Wy się jeszcze nie znacie… Dave Martin. Mój przyszły mąż - Sue jest w niego zapatrzona jak w obraz. Skinęliśmy sobie uprzejmie, a Sue zarzuciła mi ręce na szyję. - Jak dobrze, że żyjesz. Tak mi przykro z powodu Roya… przygotowałaś się do pogrzebu?
Jezus Maria. Pogrzeb. Dziś wieczorem ma być pogrzeb. Nie mam pojęcia, jak zdołam przeżyć to bez załamania psychicznego. Zaraz odbiera mi dech w piersiach i osuwam się na podłogę.
- Amy, co jest? Boże, zróbcie coś! - słyszę krzyki. Usiłuję wstać. Ciężko mi się oddycha.
-Nic mi nie jest. Naprawdę. To… to przez ciążę. - odpalam bombę. Sue i Dave stoją osłupiali a Sam nic nie mówi. No cóż, kiedyś trzeba było powiedzieć najlepszej przyjaciółce.
- Jesteś w ciąży?-po chwili Sue pyta mnie pełnym niedowierzania głosem. Przytakuję. Wygląda, jakby chciała coś powiedzieć, ale zaraz zamyka usta.
Idę do kuchni i przygotowuję na szybko coś z książki kucharskiej, ale i tak wszyscy zarzekają się, że jest to ich najpyszniejszy posiłek w życiu.
Koło piątej Sue i Dave zbierają się, a ja idę się przebrać. Wyciągam z szafy czarną suknię do ziemi. Upinam włosy w kok i wkładam w niego czarny, sztuczny kwiat. O szóstej wychodzimy z domu i kierujemy się w kierunku naszego starego kościoła w naszym dystrykcie. Sam cały czas trzyma mnie za rękę, bo inaczej bym upadła i już pewnie nie wstała. Wpół do siódmej zaczyna się msza pogrzebowa, kończy się godzinę później. Zmierzamy ku cmentarzowi. Jako pierwsza sypię łopatę piachu na urnę, w której spoczywa to, co z Roya pozostało i czuję okropne poczucie winy. Nie ukrywam łez. Wiele mieszkańców dystryktu też płacze, bo Roy wkradł się w ich serca. Zawsze był uroczym, pomocnym, cudownym chłopcem. Nie dało się go nie kochać. Gdy przychodzi moment, że to samo mam powiedzieć w przemówieniu, po prostu zacinam się i nie potrafię wypowiedzieć ani słowa, z tego, co sobie przygotowałam.
- Roy… kochałam cię i wciąż kocham. - to jedyne słowa, które udaje mi się wykrztusić. - Dziękuję za to, że oddałeś za mnie życie, choć wolałabym zginąć za ciebie.
Później następuje minuta ciszy, rytualny salut, ściemnia się, wszyscy zapalają maleńkie znicze i każdy kładzie je obok grobu mojego brata, tak, że cały cmentarz lśni kolorowym blaskiem. Byłby to piękny widok, gdyby nie powód, dla którego powstaje. Opuszczamy cmentarz śpiewając chórem żałobne pieśni.
Przez następny tydzień cały czas siedzę otulona kocem w jednym fotelu. Wstaję tylko do toalety. Nic nie jem, za to wciąż płaczę. Nawet Sam nie potrafi mnie uspokoić. Pilnuje więc tylko, żebym nie popełniła samobójstwa. Gdy idzie do pracy, przysyła do mnie swoją dziesięcioletnią siostrę, Faith, która ma na mnie oko i przy okazji jest okropnie pocieszna. Cały czas coś gada, prosi mnie, żebym nauczyła ją śpiewać, żebym pokazała jej kosogłosy, żebym jej coś na czymś zagrała, ale nie mam siły nawet pokręcić głową. Gdyby nie ta sytuacja, to pewnie bym cały czas z nią szalała, traktowałabym ją jak własną siostrę, ale teraz po prostu nie mogłam i nie chciałam się na to zdobyć. Nie chciałam nikim zastępować Roya. Z mojego powodu Sue przesuwa ślub na następną sobotę. We wtorek zaczynam w miarę normalnie funkcjonować. Uczę małą Faith nut i gry na fortepianie. Marudzi, że chce śpiewać i że woli harfę, ale tłumaczę jej cierpliwie, że na wszystko przyjdzie czas.
W środę zabieram ją do lasu. Pierwszy raz, od czasu gdy weszłam do domu z pogrzebu, oddycham świeżym powietrzem. Las przynosi dla mnie ukojenie, bawię się melodią wraz z kosogłosami. Tworzymy razem piękne harmonie. Faith wciąż woła: „Jeszcze! Jeszcze!”
Nie daję się długo prosić. Faith teraz nazywa mnie dobrą wróżką od muzyki. Silę się na uśmiech za każdym razem, gdy tak mówi.
Pomaga mi wybrać sukienkę na wesele.
- Skoro masz śpiewać dla pani młodej, to musisz wyglądać równie pięknie jak ona! - tłumaczy mi cierpliwie, choć wcale nie widzę w tym sensu. I tak odstawiam całą tą szopkę z kreacjami i pieśniami specjalnie dla pary młodej tylko dlatego, że kocham Sue i nie mogę jej zawieść. Najchętniej zaszyłabym się sama gdzieś w lesie i zapomniała o wszystkim.
Ale nie mogę. Zbyt dużo osób wierzy, że wrócę po Igrzyskach do normalności.

Ja już straciłam wiarę.