piątek, 20 września 2013

42.

Czuję ból. Największy ból, jaki czułam w całym moim życiu. Ale jednocześnie nie jestem w swoim ciele. Widzę wszystko… właściwie, to gdzie ja jestem? Już na górze, czy w jakimś konkretnym miejscu? Mam wrażenie jakbym była wszędzie, albo jakby mnie nigdzie nie było.
Widzę siebie wrzeszczącą się i szamoczącą na łóżku szpitalnym. Wokół mnie kręci się mnóstwo lekarzy, pielęgniarek…
Zastanawiam się, po co oni tak starają się mnie utrzymać przy życiu. Przecież i tak za parę chwil już będę martwa.
Spoglądam na dół i zauważam, że Sam mocno ściska moją dłoń. Szlocha. Tak bardzo mi go żal, ale będzie musiał sobie poradzić beze mnie.
Sue płacze i wtula się w Dave’a. Ten zachowuje kamienną twarz, ale widzę, że aż kotłuje się w nim od emocji.
W jednej sekundzie wracam do swojego ciała.
Słyszę jakieś niezrozumiałe słowa, nazwy środków, urządzeń. Ktoś wbija mi strzykawkę w żyłę i ból jest jakby bardziej tępy, przytłumiony, ale tylko odrobinę.
Nie wiem, co się ze mną dzieje.
Czuję, że to Roy pierwszy przyjdzie na świat. Kocham moje dzieci, ale chwila, w której się urodzą napawa mnie niemożliwym lękiem. Ból nasila się, dławię się własnymi krzykami i szlochami, nie mam pojęcia, co jest prawdą, a co tylko urojeniem. Zaciskam mocno dłoń na dłoni Sama, wbijam paznokcie drugiej ręki w prześcieradło na łóżku szpitalnym. Rozdziera się. Międlę je w dłoni, żeby coś odwracało moją uwagę od bólu. 
Cierpienie z każdą sekundą się nasila. Nie wiem, czy będę w stanie urodzić dzieci, czy dotrwam do tego momentu. Karcę się w myślach i zaciskam zęby na policzku. Czuję smak krwi. Muszę to dla nich zrobić. Muszę wytrzymać!
Mamo…- słyszę głos Roya. Nie mojego brata, to mówi do mnie mój syn. Jednak ich głosy są tak podobne…
Co skarbie?
Ja chcę już wyjść na świat. Chcę go zobaczyć. Ale nie dam rady sam, musisz mi pomóc. Weź się w garść mamo. Zrób to dla mnie. Kochasz mnie, prawda? Ja już pokochałem ciebie…
Robię to. Zaciskam dłonie jeszcze mocniej i zapieram się. Kompletnie nie kontaktuję ze światem. Jest tylko ból i świadomość, że ten ból zaraz mnie wykończy. Nie dam rady!
...Dam radę. Teraz nie mogę się poddać!
Po jakimś czasie udaje mi się. Rodzę zdrowego synka. Śmieję się i płaczę jednocześnie. Wszyscy wokół mnie wspierają, dopingują, lekarze od razu myją syna. Sam ani na moment nie puszcza mojej dłoni. Jest moim punktem oparcia. Wiem, że żeby Diana przyszła na świat czeka mnie jeszcze cięższa droga. Ale to przecież moje dziecko! Muszę to dla niej zrobić! - myślę. Biorę się w garść.
Nie pamiętam zbyt wiele z następnych kilku godzin. Cały czas towarzyszy mi ból, a ja błądzę między dwoma światami.
Czasami wydaje mi się, że to już, że moje serce stanęło, ale przecież nie mogę się poddać. Muszę urodzić córkę. Wyobrażam sobie jej uśmiech, urocze dziecko raczkujące po domu. Sama kochającego ją mocno. I wiem, że muszę to dla niej zrobić.
To istny koszmar. Czuję się jak w jakimś nienormalnym świecie. Roy płacze i krzyczy, ja płaczę i krzyczę, Sam płacze, Sue płacze, wszyscy płaczą.
Walczę. We mnie są dwie osoby, jedna chce już zasnąć wiecznym snem, poddać się. Druga walczy o to, żeby urodzić córkę.
W końcu, po ciężkim boju, ta druga wygrywa.
Tej, która chce umrzeć, pozostaje zaszyć się na chwilę w jakimś zacisznym miejscu i opatrzyć rany po bitwie. I tak zaraz wróci.
Z wysiłkiem otwieram oczy. Sam uśmiecha się na ten widok i woła lekarzy. Przychodzą z naszymi dziećmi. Już umytymi, czystymi.
Śliczne dzieci. Czy… ja naprawdę jestem ich matką? Muszę. Muszę je wziąć na ręce. Muszę dotrwać do tej chwili. Chcę je chociaż raz do siebie przytulić. Walczę z wiecznym snem, który wyraźnie bierze mnie w swoje macki. Odganiam je.
Jestem całkowicie wycieńczona. Brakuje mi nawet łez, by zapłakać ze szczęścia. Nie potrafię nic powiedzieć, więc tylko się uśmiecham. Sam daje mi dzieci do rąk. Głaszczę je chwilę i oddaję mężowi. On daje dzieci lekarzom i zaraz chwyta mnie za rękę. Jego dotyk koi ból.
Wszyscy wpatrują się we mnie ze łzami w oczach. Nagle Sue puszcza Dave'a i podchodzi do mnie. Łapie mnie za drugą dłoń. Czuję miłe ciepło przyjaźni.
Już mogę odejść. Z uśmiechem na ustach, godnie, w towarzystwie ludzi, których kocham. Jestem szczęśliwa. Za chwilę spotkam Roy’a, mamę i tatę… Czy to nie jest cudowna nagroda za cierpienie?
Nie potrafię przełknąć śliny. Zasycha mi w gardle. Uśmiecham się do Sama i Sue. Są przy mnie. Kocham ich. Podchodzi do mnie lekarka z dziećmi.
Patrzę na nich wszystkich ostatni raz. Z uśmiechem i łzami w oczach. Już prawię nie czuję bólu. Jestem świadoma, że za chwilę przestanę czuć go wcale.
Cieszę się, że to akurat tak się skończyło. Może i bolało, ale mogę odejść szczęśliwa.
Zamykam oczy. Już ich nie otworzę.
Moje serce staje.

13 komentarzy:

  1. I wreszcie stało się to czego pragnął Snow... ;c
    Świetnie to opisałaś... Naprawdę cudny blog

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję serdecznie, cieszę się, że Ci się podobało ;)

      Usuń
  2. O mój Boże...
    W połowie się rozpłakałam (zacytuję: "...wszyscy płaczą..."), tekst mi się rozmazywał przed oczami... Do teraz ocieram łzy. Cudny, cudny opis. Mimo, że to opis śmierci. Na prawdę, nie wiem, co powiedzieć, jesteś genialna. Twój talent do pisania... rozwala. Po prostu brakuje mi słów. Żałuję, że odkryłam Twojego bloga tak późno, ale mimo wszystko, pokochałam go. I jestem do niego przywiązana, zawsze będę. Nie mogę uwierzyć, że to już koniec. To takie... nierzeczywiste. Czuję się, jakby następny rozdział miał się zacząć "Podnoszę się z łóżka i orientuję, że to był tylko sen. Nie wylosowali mnie na Igrzyska..."
    OBOŻEOBOŻEOBOŻE na prawdę, płaczę, ryczę, ocieram łzy, nie wiem jak to jeszcze określić, jestem zachwycona. I wzmianka o Roy'u, bracie Amy, o tym jak Sam ją kocha, nie potrafię tego opisać, serio, przywiązałam się do bloga, a ty od razu go kończysz.
    To jest śmierć, pięknie opisana, ale śmierć, szlachetna, ale śmierć...
    I ta końcówka "Moje serce staje. " Moje też stanęło. Jak to możliwe? Blog się skończył? Co? Nie, to jest... nierealne. Przecież, to się nie stało, nie?
    A jednak. Jeszcze tylko epilog. I koniec. koniec bloga, historii Amy i Sama, Sue i Dave'a... Wiesz ile bym dała za taki talent, jaki masz?
    Jeszcze dodam, że mam strasznie podły humor, chciałam jak najwięcej, złych, okropnych, smutnych zakończeń, a ty... poprawiłaś mi nastrój śmiercią Amy. Dziwne, nie? Ale dobra. Trudno, tak jest.
    I wiesz, co? Teraz się śmieję. Czemu? Bo jestem głupia. Głupia, tak się przejmuję książkami, opowiadaniami. Tak na prawdę, to nawet napiszę o tym opowiadanie. Czemu nie?
    Nie będę się nad sobą użalać, to głupie XD
    Ale... nie wiem, czy Ci to już napisałam, masz genialny styl pisania, umiesz się wczuć w opowiadanie, dobrać słowa.
    Podziwiam Cię. Na prawdę. I dziękuję za te wszystkie emocje przy czytaniu, bo było ich... dużo XD
    Cieszę się, że poznałam tego bloga teraz, nie później, bo to już nie byłoby to samo. ;)
    Ogólnie, w tym strasznie długim i bezsensownym komentarzu, chcę Ci powiedzieć, że na prawdę uwielbiam Twoje opowiadanie, i że trudno będzie mi się pogodzić z końcem.
    Trochę się rozpisałam, ale to raczej chyba nie szkodzi, mam nadzieję? :D

    Pozdrawiam, życzę weny.
    Nie, to takie... pospolite.

    Życzę Ci wszystkiego najlepszego, więcej blogów takich jak ten, jeszcze więcej czytelników, baaardzo dużo weny, żebyś kiedyś wydała książkę, żebyś się nie poddawała w pisaniu, mało zadań w szkole (jeśli chodzisz do szkoły, bo nie ogarnęłam jeszcze, ile masz lat xd) i czasu wolnego, który będziesz spędzać z przyjaciółmi, na pisaniu, na nauce. I powodzenia w uczeniu się języków. I motywacji do biegania.

    To chyba wszystko, co mi teraz przyszło do głowy. Otarłam łzy, wydmuchałam nos. Nie wiem, co napisać, po prostu nie umiem wyrazić słowami, co czułam, kiedy czytałam Twoje wypociny.

    Pozdrawiam Cię bardzo serdecznie i życzę wielu sukcesów! ;)

    Wierna fanka i czytelniczka
    N. K. K.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. N. K. K.!
      Zabrakło mi słów po przeczytaniu Twojego komentarza! Dziękuję za wszelkie życzenia, komentarze, opinie... To naprawdę dodało mi skrzydeł. Wzruszyłam się czytając ten komentarz. Dziękuję ;) Naprawdę teraz jestem szczęśliwa, że coś, nad czym siedziałam dużo czasu, zyskało takie uznanie.
      I zrobiło mi się smutno, że to już koniec. Ale jeszcze epilog, podziękowania... będą się pojawiały miniaturki, bo w sumie to za bardzo się przywiązałam do tego bloga, żeby go tak zostawić ;)
      Jeszcze raz dziękuję :) Podniosłaś mnie niesamowicie na duchu.
      Życzę Ci również powodzenia w dalszym pisarstwie i nie przesadzaj z tymi pochwałami ;P
      Mockingjay On Fire ;)

      Usuń
  3. Gdybym była jedną z tych osób, które płaczą ze smutku, to bym utonęła. Na nieszczęście (lub na szczęście) atmosferę zepsuł odkurzacz i wiercący sąsiedzi i dobrnęłam do końca.
    Kiedy czytam takie rzeczy mam ochotę zwinąć się w kłębek, zamknąć oczy i wyobrazić sobie, co się tam dzieje.
    Miłość.
    To jedyne słowo, jakie przychodzi mi na myśl.
    Miłość do Sama, do Roya, do swoich dzieci, do przyjaciółki, do rodziców. Tyle tu miłości, jak w telenoweli. Przepraszam!!!!!! Tylko, że tu ona jest realna. Prawdziwa. Jakby Amy istaniała na prawdę.
    Poświęcenie, to kolejne słowo, które mam w głowie. A przy okazji tysiące innych słów, które tłuką mi się po głowie walcząc o uwagę.
    Może i moja opinia nie liczy się tak, jak osób, które były tu od początku, ale chcę Ci powiedzieć, że to niesamowite. Śmierć. Taka piękna śmierć. Pełna bólu, poświęcenia i miłości, osoby cholernie odważnej, która wiele przeszła. Napisana w taki sposób, że nie jestem w stanie powiedzieć co było najlepsze.
    Dobra, mam i pozwolę sobie zacytować:
    "Mam wrażenie jakbym była wszędzie, albo jakby mnie nigdzie nie było."
    To zdanie jest niesamowite. I te trzy ostatnie.
    "Zamykam oczy. Już ich nie otworzę.
    Moje serce staje."
    Po prostu piękne. Przyznam, że boję się, że epilog wszystko zepsuje. Zawsze boję się epilogów.
    Dobrze, nie będę się rozpisywać dłużej. Jedynie chcę życzyć Ci więcej historii takich jak te, które ujrzą światło dzienne (choć to bardziej życzenia dla mnie) i dużo siły. Zrób z nią co chcesz.
    Kraken

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Naprawdę, to dla mnie ogromne wzruszenie, czytanie takich komentarzy... Cieszę się, że się podobało i... w sumie nie wiem, co napisać. Po prostu dziękuję Tobie i wszystkim innym czytelnikom, za to, że czytaliście, komentowaliście i motywowaliście mnie do dalszej pracy ;) Pozdrawiam.
      Mockingjay On Fire

      Usuń
  4. Aaaaaaaaaaaaaaa!!!!!!!!!!!!...
    Nie mogę... prawie się nie popłakałam...
    Końcówka jest... jest po prostu zniewalająca, zdawało mi się, że i moje serce stanęło, gdy przeczytałam ostatnie zdanie
    Twój blog zdecydowanie zalicza się do najlepszych blogów o igrzyskach jakie czytałam, potrafisz strasznie zaciekawić czytelnika, wywołać w nim skrajne emocje, doprowadzić do płaczu, śmiechu, przerażenia... piszesz niesamowicie i mam nadzieję, że nigdy nie przestaniesz
    Ten rozdział jest cudowny. Smutny, tragiczny, ale cudowny. Śmierć Amy, jakby to zbliżanie się do niej... nie wiem kto potrafiłby to lepiej napisać
    Coś się kończy, coś się zaczyna, ale czytając ten rozdział zrobiło mi się tak przykro, że jej historia dobiega końca, że umiera i to nie jest wcale żaden koszmar ani przywidzenia tylko prawda. Rozpoczynam żałobę.
    Mam pytanie, czy było Ci ciężko ją zabić? Czy samą Ciebie poruszyła ta scena?
    Na koniec dodam jeszcze, że żałuję iż odkryłam tego bloga dopiero jakoś w połowie oraz szalenie cieszę się, że w ogóle go odkryłam i że Ty doprowadziłaś opowieść do końca.
    Brawa dla Ciebie!
    Bardzo serdecznie Cię pozdrawiam i życzę Ci, by wena nigdy Cię nie opuściła c:
    Ps.: Pisałam już kiedyś, że jesteś genialna?
    czekam na coś, co będzie dalej :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję bardzo za tak miły komentarz :D Co do pytań... Bardzo ciężko było mi ją zabić, bo zżyłam się z bohaterką... ale w sumie śmierć planowałam od początku pisania tego opowiadania, więc jakoś łatwiej było mi się z tym pogodzić, choć wciąż było ciężko i tak bardzo nie potrafiłam napisać tych ostatnich słów, w połowie zaczęły mi się trząść ręce, ale jakoś dotrwałam do końca.
      Chciałam Ci bardzo podziękować, bo to właśnie od Ciebie zaczęła się nijaka "popularność" mojego bloga. Uwierz, że dla mnie dziewięciu obserwatorów i mniej więcej pięć komentarzy pod rozdziałem, jak było ostatnio, to naprawdę bardzo wiele, a dużo ludzi trafiło tutaj przez Twojego bloga ;)
      Z pozdrowieniami,
      Mockingjay On Fire ;)

      Usuń
    2. Rozumiem Cię, ale muszę powiedzieć, że te ostatnie słowa były najlepsze
      Cieszę się w takim razie, że mogłam się do tego przyczynić :D

      Usuń
  5. Pięknie zakończona opowieść. Wydaje mi się, że historia Amy zachwyciła i przejęła mnie bardziej niż Katniss :) Podobało mi się bardzo to, że ujęłaś zarówno wiele dreszczyku emocji, jaki i romantyczności. Gratuluję! Świetne! Czytałam każdy rozdział z zapartym tchem.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ojoj :O Dziękuję bardzo! :D Cieszę się, że historia Ci się podobała ;)

      Usuń
  6. Kurczę. Czemu dopiero teraz tu trafiłam? Na sam koniec? Poprawka: na perfekcyjny koniec? Bo jest perfekcyjny. Nie będę rozpisywać się nad tym, jak bardzo się wyruszyłam. Nie jestem w tym dobra. Ale sam fakt, że prawie się rozkleiłam powinien być dość dobrą pochwałą. Bo ja baaaardzo rzadko płaczę. Prawie nigdy. Ta końcówka pobiła wszystko. Smutna, ale z drugiej strony radosna. Piękna. <3
    Chciałabym życzyć Ci wszystkiego co najlepsze (pomińmy fakt, że te życzenia brzmią jak urodzinowe xD)
    Droga Mockingjay On Fire; naprawdę żałuję, że nie odkryłam Twojego świetnego bloga wcześniej :C

    harrypotter-narnia.blogspot.com <-- Korzystając z okazji chciałabym zaprosić Cię do siebie :) Ze smutkiem stwierdzam, że mój blog w porównaniu do Twojego, to jeden wielki gniot.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję za tak cudowne słowa :D Wybacz, że jeszcze nie zajrzałam na bloga, na pewno zrobię to w najbliższym czasie, ale wiedz, że wywołałaś uśmiech na mojej twarzy :D

      Usuń