Witajcie, Trybuci! :D
Rozpoczęłam działalność muzyczną :D
http://www.youtube.com/watch?v=C3mPyKus-3I Oto pierwszy teledysk :3
Wiadomo, nie jest profesjonalny. Nagrywałam go przez niecałe pół dnia z wujkiem z Niemiec i koleżankami, z którymi wcześniej ćwiczyłam jakieś 20 minut, a przedtem nie słyszały tej piosenki ;) . Myślę jednak, że zrobiliśmy wszystko co się dało w tak krótkim czasie. Mam nadzieję, że będzie się Wam podobać ;)
Muzyczne pozdrowionka śle Wam Mockingjay On Fire! :D
sobota, 14 grudnia 2013
czwartek, 12 grudnia 2013
Miniaturka 1 - Prawdziwa miłość. Część pierwsza - Ukojony ból.
Witajcie :D Po długiej nieobecności wracam. Chciałam przedstawić pierwszą miniaturkę z cyklu o miłości Diany i Alexa ;) Jest króciutka i to "takie nic", ale wkrótce powstaną kolejne ;P Leżę chora w łóżku i robię wszystko, żeby tylko się nie nudzić i w efekcie powstała właśnie ta miniaturka oraz nowy rozdział na http://artist-hill-montmartre.blogspot.com/ ;) Może napiszę jeszcze coś, ale nie obiecuję. Wybaczcie, że zaniedbałam blogi - i moje i Wasze - ale ostatnio kompletnie nie miałam czasu ;c Pełno sprawdzianów, prezesowanie w chórze, dodatkowy angielski, harfa, lekcje śpiewu, próby chórów, kręcenie klipu muzycznego (efekt mogę Wam zaprezentować niedługo), szkoła, szkoła i jeszcze raz szkoła... za dużo tego wszystkiego (aż się pochorowałam od nadmiaru pracy i obowiązków). Mam nadzieję, że wybaczycie ;)
__________________________________________________
- Wariatka! Głupia!
Odejdź! Nie chcemy się zarazić! - krzyczy grupka chłopców. Na
podłodze leży czternastoletnia dziewczyna i nie potrafi się
podnieść. Jest zbyt słaba i wycieńczona.
Kuli się ze strachu, boi
się, że po raz kolejny zrobią jej krzywdę, lecz nagle słyszy
krzyk.
Zbiera się na odwagę i
spogląda w górę.
Alex Irving, chłopak z
jej klasy zaatakował jej prześladowców z zaskoczenia. Jeden chyba
uderzył głową o ścianę, bo spływa po niej krew, a chłopak leży
nieprzytomny na podłodze. Pozostali stoją przerażeni i boją się
poruszyć.
Alex wyciąga rękę do
Diany.
Dziewczyna z trudem
wstaje i niepewnie patrzy w oczy chłopaka.
W jej spojrzeniu niemal
słychać pytanie „ale ty mnie nie skrzywdzisz?”.
Chłopak kręci głową i
ją przytula. Jest zbyt oszołomiona, żeby cokolwiek czuć.
Podchodzi do nich
nauczycielka historii Panem.
- Irving. Do dyrektora.
Diana zamiera. Jest
śmiertelnie przerażona.
- To moja wina! On mnie
bronił! - krzyczy i płacze, lecz nauczycielka ją ignoruje i idzie
do dyrektora, ciągnąc za sobą Alexa.
Dziewczyna odczekała, aż
oboje wejdą do pomieszczenia i przyczaiła się za ścianą.
Wsłuchuje się w krzyki
dobiegające z gabinetu, lecz są zbyt niewyraźne i stłumione, żeby
rozróżnić jakieś słowa. Po chwili słychać jakieś świsty i
krzyki Alexa. Diana szlocha i zaciska zęby, nie mogąc znieść
myśli o tym, że chłopak cierpi. Po chwili zostaje wyrzucony z
gabinetu.
- Nic mi nie jest! -
mówi, a z jego dolnej wargi ścieka krew. Dłonie ma całe czerwone,
w niektórych miejscach porozcinane.
- Właśnie widzę -
mruczy Diana i wyprowadza chłopaka ze szkoły. Jest południe, więc
i tak za chwile powinni udać się do lasu – ich specjalizacja
polegała nie tylko na tym, że pracują, lecz także uczą się w
szkole – zajmują się transportem drewna. Uczą się, które
dystrykty preferują poszczególne towary, obliczają ładowność
wagonów pociągów, zyski i straty ze sprzedaży, a popołudniu wykorzystują to w praktyce i
pomagają w transportowaniu towarów.
Dochodzą do leśnego
źródła.
Alex z rozkoszą wkłada
piekące i szczypiące palce do lodowatej wody. Diana mu je przemywa.
- Nie podziękowałam ci
jeszcze... więc dziękuję. - Mówi, wciąż delikatnie pocierając
dłonie Alexa.
- Nie ma za co - chłopak
uśmiecha się do niej.
Siedzą chwilę w
milczeniu, aż w końcu Diana pyta:
- Co ci zrobili?
Alex krzywi się.
- Linijka. Kazali mi
wybrać, którą mnie będą bić. Wybrałem najmniejszą, bo
myślałem, że będzie najmniej boleć, ale było odwrotnie. A wargę
rozwaliłem, bo zagryzałem na niej zęby z bólu.
Diana jest wstrząśnięta.
- Oni są okrutni...
Alex kiwa głową. Znów
milczą. Patrzą na płynącą w źródełku wodę.
- Lepiej? - pyta po
chwili Diana, a Alex potakuje.
- Ale wiesz... ciągle
boli. A wiesz, co moja mama robiła, jak byłem mały i się
skaleczyłem?
Diana kręci głową.
- Całowała zranione
miejsce. - Alex splata swoje dłonie z dłońmi Diany, a ona całuje
każdy palec po kolei. Każdy milimetr jego dłoni pokrywa
pocałunkami. Z czułością, delikatnością... Dawno nie czuł się
tak dobrze.
Diana spogląda na niego
i uśmiecha się.
Alex nagle śmieje się i
mówi:
- Wiesz, co mnie jeszcze
boli? Usta.
Wygląda, jakby chciał
jeszcze coś dodać, ale Diana mu nie pozwala.
Całują się i
zapominają o wszystkim dookoła.
piątek, 1 listopada 2013
Epilog
Sześćdziesiąt sekund.
Tyle trybuci mają czasu, zanim
rozpocznie się rzeź. Nim rozpoczną się Pięćdziesiąte Dziewiąte Głodowe
Igrzyska.
Wydaje się, że te sekundy płyną
wolno, leniwie, lecz dla każdego trybuta są one nieubłaganie szybkie, zbliżają
błyskawicznie do śmierci.
Ale dlaczego?
To pytanie zadaje sobie wiele
osób. Tego nie wie nikt. Nikt nie wie, dlaczego Kapitol krzywdzi innych,
dlaczego co roku tłumy muszą patrzeć na rzeź niewiniątek?
W tych sześćdziesięciu sekundach
w całym kraju zostaje uronionych wiele łez, wyszeptanych wiele słów. W tych
sześćdziesięciu sekundach mieści się cierpienie, rozpacz i tęsknota.
Dla Diany Evoy ten czas to moment
na wspomnienia. Przeżywa życie na nowo. Wspomnienia odtwarzają się w jej głowie
jak film. Każdej zmianie wspomnienia towarzyszy tępy ból i huk armaty, jakby
właśnie umierał trybut.
Widzi przed sobą brata. Prowadzą
ich do jakiegoś pokoju w Domu Sierot. Informują ich, że ich mama zmarła przy
porodzie, a ojciec zaginął, gdy mieli trzy lata.
Bum. Sceneria się zmienia.
Diana leży na podłodze, nie
potrafi wstać, głód przezwycięża wszystko inne... dziewczyna ma ochotę
umrzeć...
Bum.
Ktoś kopie ją, spluwa na nią...
Bum.
Słowa "jesteś córką
zwyciężczyni" obijają się echem po jej głowie.
Bum.
Krew rozbryzguje się na ścianie,
pierwszy raz ktoś broni dziewczynę przed napaściami rówieśników...
Bum.
Roy, brat Diany trafia na
Igrzyska w wieku piętnastu lat... wygrywa...
Bum.
Diana klęczy przy łóżku w Wiosce
Zwycięzców i próbuje uspokoić brata miotającego się przez sen...
Bum.
Pierścionek zaręczynowy otrzymany
od Alexa Irvinga pięknie błyszczy na słońcu.
Bum.
Dwie karteczki. Dwa nazwiska.
Koniec marzeń o szczęściu w przyszłości i byciu razem. Diana i Alex trafiają na
arenę.
Bum.
Suknia z liści szeleści
przyjemnie w dłoniach dziewczyny...
Bum.
Palce Alexa błądzą po jej
delikatnej skórze, usta spotykają usta...
Bum.
Awoks, jego zielone oczy. Blond
włosy. Mógłby być jej rodziną. A właściwie... dlaczego w ostatnich chwilach
przed śmiercią Diana wspomina akurat tego awoksa?
Z zamyślenia wyrywa ją dźwięk
gongu.
Machinalnie rusza. Nie zdąża
nawet dobiec do Rogu, gdy w jej szyję wbija się nóż i pada bez życia. Gdy widzi
to Alex, od razu podbiega do mordercy i zabija go jednym ciosem.
Błyskawicznie dopada martwego
ciała Diany. Przytula ją do siebie, choć dziewczyna już nic nie może czuć, i
krzyczy, płacze. Nic nie widzi przez łzy. Czuje tylko ból i rozpacz. Pragnie
umrzeć.
Jego życzenie jest spełnione
przez szesnastolatkę, która posyła strzałę prosto w jego szyję.
Dwa martwe ciała nic nie znaczą
dla trybutów wokół. Przestały istnieć z momentem, w którym uleciało z nich
życie...
***
...Szklanka rozpryskuje się w
drobny mak, gdy z hukiem uderza o podłogę. Roy nie powstrzymuje emocji. Płacze
za siostrą.
Blight, który również przeżył
Igrzyska, zostawia go z samym sobą. Wie, co to znaczy cierpieć po stracie
bliskiego.
W pomieszczeniu panuje nieznośna
cisza. Przerywa ją krzyk Roy'a, który słychać w całym budynku.
Jedno słowo.
NIE.
Ona NIE MOGŁA umrzeć.
Przecież ona żyje, prawda?
Musi żyć.
Rzeź przy Rogu skończyła się.
Słychać armatnie wystrzały, które sprawiają, że Roy wpada w rozpacz.
Żyje, musi żyć!!!
A jeśli... jeśli jednak nie? Czy
życie jeszcze jest coś warte bez siostry?
Nie zastanawia się ani chwili.
Sięga po nóż, leżący na stole. Przełyka ślinę i przystawia zimną stal do klatki
piersiowej.
Jeden, stanowczy ruch.
Wolność. Ucieczka.
Odlicza w głowie... 3, 2, 1...
W momencie, gdy nóż ma przebić
skórę, ktoś odciąga ostrze od chłopaka.
Roy spogląda w oczy awoksa, który
jawił się we wspomnieniach jego siostry w ostatnich chwilach jej życia.
- Dlaczego to zrobiłeś? -pyta.-
Czemu chcesz ocalić nic niewartego mnie?
Awoks bierze kartkę i długopis.
Pisze kilka słów, które zmieniają wszystko:
Bo jesteś moim synem.
Roy nagle przypomina sobie jakieś
niewyraźne obrazy, które kiedyś go męczyły. Ojciec zniknął, gdy razem z Dianą
mieli po trzy lata, więc go nie pamiętali.
Jest zszokowany, ale uświadamia
sobie prawdę.
- Oni... oni nam cię zabrali...
Tato.
Z oczu mężczyzny płyną łzy. Skrzą
się delikatnie w jego oczach, tak podobnych do oczu Roy'a. Przytula do siebie
syna i płaczą. Płaczą nad losem. Nad złym losem, który spotkał ich, który
spotkał Dianę, który spotkał wszystkich obywateli Panem.
Strażnicy Pokoju wpadają do
pomieszczenia. Sam Evoy wskazuje na syna i na swoje serce. Kocham
cię - to chce przekazać. Roy to rozumie i odpowiada tym samym. Po chwili
Sam pada martwy, zabity strzałem z karabinu jednego ze Strażników. Jego krew
tworzy kałużę na podłodze, na ustach jednak błąka się uśmiech. W ostatnich
chwilach życia doświadczył szczęścia i miłości syna, czegoś, czego nie było
dane mu czuć od piętnastu lat...
Roy rzuca się na kolana i płacze
nad kolejną osobą, która odeszła. Został na świecie sam.
Opuściła go nawet nadzieja na
lepszą przyszłość.
Opuściła go wiara.
Nie pozostało już nic, dla czego byłby w stanie żyć.
___________________________
Wiem, zmaściłam tym epilogiem. ._. Nie bijcie, proszę... Miałam od początku zaplanowane zakończenie, ale nie miałam pojęcia jak ubrać je w słowa. Wyszło z tego coś takiego, z czego nie jestem zadowolona, ale pisałam to po raz 1234567890098765432112345676543234, więc stwierdziłam, że to i tak najlepsza wersja ._.
Nie porzucam tego bloga, będę co jakiś czas (emm... co jakieś 2 miesiące XD?) wrzucać miniaturki. Mam nadzieję, że od czasu do czasu ktoś tu będzie zaglądać i nie zostanę zapomniana :P Tymczasem zapraszam na http://artist-hill-montmartre.blogspot.com/, który jest obecnie moim głównym blogiem. Mam pomysły na trzy inne, ale mniejsza o to XD Musiałabym trochę przysiąść i pozakuwać historii. Jak coś nowego się pojawi to dam Wam znać.
Dobrze... a teraz wypadałoby podziękować paru osobom. Dziękuję Avadzie, która zostawiła tu pierwszy komentarz, Julcexxd, która zrobiła to jako druga. Dziękuję Lily Nimrodiell, dzięki której blog zaczął żyć. I SERDECZNIE DZIĘKUJE WSZYSTKIM CZYTAJĄCYM I KOMENTUJĄCYM! Ku mojej radości, wymienianie wszystkich zajęłoby dużo czasu, więc tylko chcę Wam powiedzieć, że wywoływaliście uśmiech na mojej twarzy, dodawaliście mi sił i motywacji.
Jesteście cudowni!
Dziękuję wszystkim jeszcze raz.
Szczęśliwych Głodowych Igrzysk i niech los zawsze Wam sprzyja.
Pozdrawiam, Mockingjay on Fire.
Głodowe Igrzyska uważam za zakończone.
piątek, 20 września 2013
42.
Czuję ból. Największy ból, jaki
czułam w całym moim życiu. Ale jednocześnie nie jestem w swoim ciele. Widzę wszystko…
właściwie, to gdzie ja jestem? Już na górze, czy w jakimś konkretnym miejscu?
Mam wrażenie jakbym była wszędzie, albo jakby mnie nigdzie nie było.
Widzę siebie wrzeszczącą się i
szamoczącą na łóżku szpitalnym. Wokół mnie kręci się mnóstwo lekarzy,
pielęgniarek…
Zastanawiam się, po co oni tak
starają się mnie utrzymać przy życiu. Przecież i tak za parę chwil już będę
martwa.
Spoglądam na dół i zauważam, że
Sam mocno ściska moją dłoń. Szlocha. Tak bardzo mi go żal, ale będzie musiał
sobie poradzić beze mnie.
Sue płacze i wtula się w Dave’a.
Ten zachowuje kamienną twarz, ale widzę, że aż kotłuje się w nim od emocji.
W jednej sekundzie wracam do
swojego ciała.
Słyszę jakieś niezrozumiałe
słowa, nazwy środków, urządzeń. Ktoś wbija mi strzykawkę w żyłę i ból jest
jakby bardziej tępy, przytłumiony, ale tylko odrobinę.
Nie wiem, co się ze mną dzieje.
Czuję, że to Roy pierwszy
przyjdzie na świat. Kocham moje dzieci, ale chwila, w której się urodzą napawa
mnie niemożliwym lękiem. Ból nasila się, dławię się własnymi krzykami i
szlochami, nie mam pojęcia, co jest prawdą, a co tylko urojeniem. Zaciskam
mocno dłoń na dłoni Sama, wbijam paznokcie drugiej ręki w prześcieradło na
łóżku szpitalnym. Rozdziera się. Międlę je w dłoni, żeby coś odwracało moją uwagę od bólu.
Cierpienie z każdą sekundą się
nasila. Nie wiem, czy będę w stanie urodzić dzieci, czy dotrwam do tego
momentu. Karcę się w myślach i zaciskam zęby na policzku. Czuję smak krwi.
Muszę to dla nich zrobić. Muszę wytrzymać!
Mamo…- słyszę głos Roya. Nie mojego brata, to mówi do mnie mój syn.
Jednak ich głosy są tak podobne…
Co skarbie?
Ja chcę już wyjść na świat. Chcę go zobaczyć. Ale nie dam rady sam,
musisz mi pomóc. Weź się w garść mamo. Zrób to dla mnie. Kochasz mnie, prawda?
Ja już pokochałem ciebie…
Robię to. Zaciskam dłonie jeszcze
mocniej i zapieram się. Kompletnie nie kontaktuję ze światem. Jest tylko ból i
świadomość, że ten ból zaraz mnie wykończy. Nie dam rady!
...Dam radę. Teraz nie mogę się
poddać!
Po jakimś czasie udaje mi się. Rodzę
zdrowego synka. Śmieję się i płaczę jednocześnie. Wszyscy wokół mnie wspierają,
dopingują, lekarze od razu myją syna. Sam ani na moment nie puszcza mojej
dłoni. Jest moim punktem oparcia. Wiem, że żeby Diana przyszła na świat czeka
mnie jeszcze cięższa droga. Ale to
przecież moje dziecko! Muszę to dla niej zrobić! - myślę. Biorę się w
garść.
Nie pamiętam zbyt wiele z następnych
kilku godzin. Cały czas towarzyszy mi ból, a ja błądzę między dwoma światami.
Czasami wydaje mi się, że to już,
że moje serce stanęło, ale przecież nie mogę się poddać. Muszę urodzić córkę.
Wyobrażam sobie jej uśmiech, urocze dziecko raczkujące po domu. Sama
kochającego ją mocno. I wiem, że muszę to dla niej zrobić.
To istny koszmar. Czuję się jak w
jakimś nienormalnym świecie. Roy płacze i krzyczy, ja płaczę i krzyczę, Sam
płacze, Sue płacze, wszyscy płaczą.
Walczę. We mnie są dwie osoby,
jedna chce już zasnąć wiecznym snem, poddać się. Druga walczy o to, żeby
urodzić córkę.
W końcu, po ciężkim boju, ta
druga wygrywa.
Tej, która chce umrzeć, pozostaje
zaszyć się na chwilę w jakimś zacisznym miejscu i opatrzyć rany po bitwie. I
tak zaraz wróci.
Z wysiłkiem otwieram oczy. Sam
uśmiecha się na ten widok i woła lekarzy. Przychodzą z naszymi dziećmi. Już
umytymi, czystymi.
Śliczne dzieci. Czy… ja naprawdę
jestem ich matką? Muszę. Muszę je wziąć na ręce. Muszę dotrwać do tej chwili.
Chcę je chociaż raz do siebie przytulić. Walczę z wiecznym snem, który wyraźnie
bierze mnie w swoje macki. Odganiam je.
Jestem całkowicie wycieńczona.
Brakuje mi nawet łez, by zapłakać ze szczęścia. Nie potrafię nic powiedzieć,
więc tylko się uśmiecham. Sam daje mi dzieci do rąk. Głaszczę je chwilę i
oddaję mężowi. On daje dzieci lekarzom i zaraz chwyta mnie za rękę. Jego dotyk
koi ból.
Wszyscy wpatrują się we mnie ze
łzami w oczach. Nagle Sue puszcza Dave'a i podchodzi do mnie. Łapie mnie za drugą
dłoń. Czuję miłe ciepło przyjaźni.
Już mogę odejść. Z uśmiechem na
ustach, godnie, w towarzystwie ludzi, których kocham. Jestem szczęśliwa. Za
chwilę spotkam Roy’a, mamę i tatę… Czy to nie jest cudowna nagroda za
cierpienie?
Nie potrafię przełknąć śliny. Zasycha
mi w gardle. Uśmiecham się do Sama i Sue. Są przy mnie. Kocham ich. Podchodzi
do mnie lekarka z dziećmi.
Patrzę na nich wszystkich ostatni
raz. Z uśmiechem i łzami w oczach. Już prawię nie czuję bólu. Jestem świadoma, że za chwilę przestanę czuć go wcale.
Cieszę się, że to akurat tak się
skończyło. Może i bolało, ale mogę odejść szczęśliwa.
Zamykam oczy. Już ich nie
otworzę.
Moje serce staje.
sobota, 14 września 2013
41.
Jak pewnie zauważyliście, historia Amy chyli się ku końcowi. Przewidziałam jeszcze jeden rozdział, epilog i podziękowania. Bardzo się cieszę, że czytacie. Od czasu do czasu będę wrzucała miniatruki dotyczące np. dalszych losów Diany i Roy'a...
Aha, zapraszam jeszcze raz na: http://artist-hill-montmartre.blogspot.com/. Gdy skończę pisać Igrzyska, więcej czasu poświęcę temu blogowi i jak-czarowac-i-nie-zwariowac.blogspot.com. Co do bloga o Paryżu, chciałabym, żeby to była historia wymyślona tylko przeze mnie, nie żadne fanfiction. Takie lekkie, odrobinę odmóżdżające romansidło ;) Dobrze, kończę przynudzać. Miłego czytania ;)
Oddycham niespokojnie. Resztkami sił powstrzymuję się przed otworzeniem oczu i zdradzeniem się, że wszystko słyszałam.
Aha, zapraszam jeszcze raz na: http://artist-hill-montmartre.blogspot.com/. Gdy skończę pisać Igrzyska, więcej czasu poświęcę temu blogowi i jak-czarowac-i-nie-zwariowac.blogspot.com. Co do bloga o Paryżu, chciałabym, żeby to była historia wymyślona tylko przeze mnie, nie żadne fanfiction. Takie lekkie, odrobinę odmóżdżające romansidło ;) Dobrze, kończę przynudzać. Miłego czytania ;)
Oddycham niespokojnie. Resztkami sił powstrzymuję się przed otworzeniem oczu i zdradzeniem się, że wszystko słyszałam.
Słyszę, że mężczyźni wychodzą. Otwieram oczy. Czuję ulgę i strach. Przez kilka godzin leżę wpatrzona w sufit. Rozmowa mężczyzn kołacze mi po głowie. Czuję silne ruchy dzieci w brzuchu i orientuję się, że pozostało mi kilka dni. Mimo to nie żałuję decyzji, którą podjęłam po Igrzyskach. Cieszę się, że nie zabiłam własnych dzieci, nawet jeśli sama przez to umrę. Przecież je kocham.
Gdy robi się ciemno, siadam z trudem. Chowam twarz w dłonie. Płaczę.
Zauważam, że jestem podpięta do mnóstwa rurek. Wyciągam je z mojego ciała. Krwawię. Krew odcina się od mojej prawie białej skóry. Kapie na moją koszulę. Zafascynowana przyglądam się wzorkom tworzącym się na materiale. Nagle zaczynają wyć jakieś alarmy. Traktuję to jak ostrzeżenie. Wstaję. Kręci mi się w głowie i nic nie widzę przez łzy. Nogi nie są mi posłuszne po tak długim bezruchu. Upadam, ale mocno podciągam się o barierkę łóżka. Udaje mi się wstać. Wybiegam z pomieszczenia na korytarz, zauważam łazienkę w której się zamykam. Włączam kran. Woda leje się z pluskiem. Wkładam pod nią krwawiące ręce. Krew zmieszana z wodą ochlapuje ściany. Wymiotuję do umywalki.
Spoglądam w lustro. Wrzeszczę. To nie ja, to jakiś zmiech. Z białą skórą, sinymi ustami, oczami bez wyrazu, wyblakłymi, tłustymi włosami. Nie wierzę. Nie mogę tak wyglądać. To Kapitol usiłuje mi wmówić, że tak jest. To na pewno jakieś krzywe zwierciadło, albo przez te rurki dostarczyli mi coś halucynogennego… Ale to coś… To nie mogę być ja.
Rozwalam pięścią lustro. Nie mogę na siebie patrzeć. Co oni ze mnie zrobili? Krew kapie mi z dłoni, wyciągam z nich odłamki lustra i kaleczę się przy tym jeszcze bardziej. Plam na ścianie jest coraz więcej, woda szumi coraz głośniej.
Nagle czuję obezwładniający ból. Upadam, uderzając głową o umywalkę. W moim umyśle coś dziwnie pulsuje. Po chwili słyszę, jakby ktoś tłukł o drzwi. Doczołguję się do zamka i otwieram. Zaraz potem padam na ziemię. Mam otwarte oczy, ale nie wiem, czy dobrze widzę. Mnóstwo barw, postaci…
Ktoś bierze mnie na ręce i zanosi do mojego pokoju. Ktoś mnie uspokaja.
- Sam… - udaje mi się wyszeptać.
- Jestem przy tobie, ale cichutko, nie przemęczaj się.- a więc to prawda. Mój mąż tu jest.
To sprawia, że czuję się odrobinę lepiej. Pozwalam lekarzom zdezynfekować rany, podłączyć się z powrotem do urządzeń. Sam przygląda mi się z troską i łzami w oczach. Gładzi mnie po dłoni. Po chwili do pomieszczenia wchodzą Sue z Davem. Odzyskuję jasność umysłu.
- Tak bardzo za wami tęskniłam… - szlocham. Sue mnie ucisza. Opowiadają mi, co dzieje się w dystrykcie, ale nie pamiętam z tego nawet połowy. Ktoś daje mi coś do jedzenia, choć udaje mi się przełknąć niewiele. Za to chętnie piję. Wypijam pół litra wody za jednym zamachem. Od razu czuję się lepiej.
Nagle Sue wstaje, ciągnie Dave’a za rękaw koszuli. Lekarze wychodzą, a razem z nimi moi przyjaciele. Zostaję tylko z Samem.
Siada na krawędzi mojego łóżka i patrzy mi w oczy.
- Sam… ja umieram. - udaje mi się wykrztusić po chwili. Sam kręci głową ocierając łzy.
- To moja wina. - mówi. Gwałtownie zaprzeczam.
- To była tylko i wyłącznie moja decyzja. Gdybym się wtedy nie zdecydowała na to, co się stało, to nie byłoby ich. - wskazuję na brzuch. - A już w Kapitolu kompletnie nie miałeś na mnie wpływu. Kocham moje dzieci i chcę, żeby żyły, nawet kosztem mojego życia.
Siedzimy chwilę w milczeniu. Czuję się, jakby to miała być nasza ostatnia rozmowa.
- Obiecaj... ja... chcę mieć grób w Siódemce. I obiecaj, że nazwiesz dzieci imionami Roy’a i Diany… błagam. I opiekuj się nimi dobrze. Wiem, że będziesz dobrym ojcem. Kocham cię.
Sam obiecuje. Jestem pewna, że dotrzyma tajemnicy.
W tym momencie już oboje płaczemy. Podnoszę się z trudem i siadam. Sam mnie przytula. Siedzimy tak kilka minut, później zaczyna mnie delikatnie całować. W pewnym momencie dopada mnie jednak potworny ból, więc muszę się położyć.
- No i obiecaj, że nie będziesz się zamartwiał. Widocznie to było mi pisane. Nie żyj przez całe życie w żałobie. Pozwól sobie samemu się cieszyć. Nie trać wiary. Będzie dobrze… - szepcę.
Sam jednak kręci głową.
- Bez ciebie nic już nie będzie dobrze. - odpowiada. Uciszam go.
- Mam jeszcze jedno życzenie. Chciałabym po raz ostatni zobaczyć gwiazdy… - mówię cichym, spokojnym głosem. Widzę, że Sam boi się tego spokoju. Udaje mu się jednak przekonać lekarzy, żebyśmy następnego wieczora poszli na dach.
I tak też robimy. Leżymy wtuleni w siebie na miękkim kocu i szukamy różnych gwiazdozbiorów.
- Patrz, widzisz tą jasną gwiazdę? To Syriusz. Zawsze, gdy będzie ci źle, popatrz na nią. Niech jej światło daje ci nadzieję i przypomina ci, że kocham cię, obojętnie w jakiej odległości od ciebie się znajduję.
Później chwilę rozmawiamy. Przypominamy sobie najpiękniejsze chwile spędzone razem. Przez chwilę czuję prawdziwe szczęście.
Sam gładzi mnie po brzuchu. Lada dzień dzieci mogą przyjść na świat. Jednak z ich narodzinami odejdę ja.
W sumie oswoiłam się już z tą myślą.
Umrę. Przecież każdy człowiek musi kiedyś umrzeć, prawda? To całkiem normalne.
Patrzę Samowi w oczy. Widać w nich gwiazdy.
Całujemy się. Staram się cieszyć jak najmocniej tymi ostatnimi chwilami rozkoszy. Wtulam się w męża i zamykam oczy. Chcę zasnąć.
Wokół panuje niezmącony spokój, cisza. Jakby to nie był Kapitol. Światła miasta migocą delikatnie.
Nagle uśmiecham się. Przypomina mi się pewna sytuacja.
- Sam, pamiętasz, jak wtedy mi pomogłeś z tymi narzędziami? I jak zaśpiewałam ci tą powstańczą piosenkę? Wiesz, którą… - chwilę śpiewam Wśród drzew. Cieszę się tym, że jeszcze mogę śpiewać. Kończę.- No i… chodzi o to, że pomyślałam sobie wtedy… że umrzeć z miłości to beznadziejna wizja. A ja przecież właśnie umieram z miłości. Może niekoniecznie z powodu takiej miłości, o jakiej mowa w tej piosence… Ja umieram z powodu miłości, jaką obdarzyłam moje nienarodzone dzieci. I wiesz? Jestem szczęśliwa. Nawet nie wiesz, jak bardzo. To piękna śmierć.
Sam patrzy na mnie lekko oszołomiony. Ale po chwili uśmiecha się przez łzy.
- Tak, Amy. To piękna śmierć. Ale… to zawsze śmierć.
- Och Sam… przecież mnie nie będzie tylko chwilę. Spotkamy się znów… za jakieś pół wieku. To nie powód do rozpaczy. Wtedy będzie nam lepiej!
Oboje śmiejemy się chwilkę, mącąc spokój nocy. Jednak po chwili zamieram. Czuję ból, jakiego nie czułam nigdy dotąd. Śmiech przeradza się w szloch i krzyk. Mam wrażenie, jakbym była pożerana od wewnątrz. Sam jest przerażony. Bierze mnie na ręce i biegnie schodami w dół do szpitala. Woła o pomoc. Oboje wiemy, co za chwilę nastąpi. Ta chwila napawa mnie przerażeniem, ale też dziwnym spokojem.
Dzieci wyraźnie chcą już przyjść na świat.
Za niedługo umrę.
wtorek, 3 września 2013
40.
- Nie płacz, córeczko. To był tylko sen.
Mam pięć lat. Siedzę zapłakana wtulając się w mamę. Za niedługo urodzi mi braciszka.
- Mamusiu, nazwijmy go Roy, od Joy… - mówię znienacka. Mama uśmiecha się, całuje mnie w główkę. Zgadza się. Nawet nie pamiętam, że to ja wymyślałam imię brata. Nie pamiętałam, dlaczego mi się to imię tak podobało.
Wspomnienie zmienia się. Tata uczy mnie strzelać z procy…
Mama płacze i tuli mnie do siebie. Stoimy na pogrzebie taty w czarnych ubraniach. Nie bardzo rozumiem, dlaczego to robimy…
Trzyletni Roy goni kolorowego motyla.
Siedzę z Sue i obgadujemy dziewczynę, która zrobiła przykrość mojej przyjaciółce.
Potem razem z Sue przekradamy się do stadniny koni i przez chwilę je głaszczemy. Szybko uciekamy…
Stoję i krzyczę nad urwiskiem. Sam całuje mnie po raz pierwszy.
Dożynki. Igrzyska. Oświadczyny. Ślub. Boże Narodzenie. Wydarzenia pojawiają się w mojej głowie i szybko się rozmywają. Przypominam sobie życie. Czyżby już nadszedł dla mnie czas? Nie mogę teraz odejść… Nie mogę zostawić dzieci.
Mam wrażenie, że po moim policzku spływa łza. Czuję potworny ból fizyczny. Mimo, że nie potrafię otworzyć oczu, wokół panuje nieprawdopodobna jasność.
Nagle do mojego łóżka podchodzi mama.
- To był tylko sen, skarbie. Tylko jakiś koszmar. Nie płacz już.
- Mamusia… kocham cię, mamo… Dziękuję. - szepczę ochrypłym głosem.
Mama nic nie mówi. Kładzie mi na kolanach podarek i rozmywa się we mgle.
Z wielkim trudem podnoszę się do siadu i drżącymi dłońmi sięgam po prezent. Jest opakowany w byle jaki, szary papier poklejony taśmą klejącą.
Udaje mi się rozerwać opakowanie.
Ze środka wypada czarna, koronkowa suknia.
Suknia do trumny.
Mama miała ją na sobie… gdy ją chowali.
Zaczynam krzyczeć i młócić rękami w powietrze, jakbym się topiła. Zachłystuję się, i zauważam, że wróciłam ze świata fikcji do rzeczywistości. Nie widzę nic, wciąż mam zamknięte oczy, ale kontaktuję, orientuję się, że muszę leżeć w szpitalu. Słyszę piszczenie i dziwne brzęczenie jakichś urządzeń, przyciszone głosy…
- O… Spójrz, zakrztusiła się. Jesteś pewien, że ona nic nie słyszy?
Ktoś mruczy potakująco.
- Jest w śpiączce, nie kontaktuje.
Zamieram. Całą siłą woli powstrzymuję się od otwarcia oczu. Poznaję obu rozmówców.
Snow. I Rapahello Monti, Główny Organizator Igrzysk.
- To dobrze.
Przez chwilę obaj milczą.
- To już pewne, tak? Jutro będą tu jej mąż i przyjaciółka z mężem? Sam Evoy, Sue i Dave Martin?
- Owszem.
Znów chwila ciszy.
- Zapłaci karę.
- Czemu ich wszystkich jeszcze nie zabiłeś?
- Ludzie zaczęliby gadać. A to nam nie na rękę. Jeszcze powstania nam brakowało na karku, jakby sytuacja nie była wystarczająco kłopotliwa. Narobiła nam kłopotów.
- To co w takim razie zrobisz?
Powstrzymuję łzy. Przez głowę znów przebiega mi całe życie. Czekam z zapartym tchem na wyrok.
- Nic.
Głucha cisza.
Nie wierzę. Coś tu śmierdzi. Musi być jakiś haczyk. Zbyt proste, zbyt niemożliwe. Nie pasuje mi do Snowa.
- Corolianusie… Jak to nic?- Monti jest wstrząśnięty równie mocno jak ja.
Snow śmieje się cicho.
- Nic. Po prostu. Będę czekał. Myślę, że wszystko wyjaśni się w swoim czasie.
Drżę na dźwięk słów, które niedawno mnie tak przeraziły.
Słyszę kroki. Snow do czegoś podchodzi.
- Spójrz. To jej diagnoza.
Zapada chwila ciszy. Teraz jestem już pewna, że otrzymam wyrok.
Raphaello jeszcze przez chwilę czyta.
Głos mu drży, gdy zadaje Snowowi pytanie:
- Więc dlatego czekałeś…?
- Tak. Dlatego. - po jego głosie słyszę, że jest uśmiechnięty. Do moich uszu dobiega dźwięk odsuwanego krzesła. Raphaello Monti opada na nie i wzdycha. Chyba wciąż nie może się pozbierać, po tym, co przeczytał.
- A dzieciaki? - pyta niepewnie. Już chyba wiem, jaki jest finał tego wszystkiego.
- Przeżyją. Może. - bierze wdech, i uroczystym głosem, jakby co najmniej ogłaszał Ćwierćwiecze Poskromienia, wreszcie wypowiada te słowa:
- Na szczęście Amy Evoy nie ma szans na przeżycie tego porodu.
czwartek, 29 sierpnia 2013
39.
Zapraszam na mojego nowego bloga: artist-hill-montmartre.blogspot.com ;)
Po wydarzeniach w Dwunastce bardzo mnie pilnowali. Oprócz toalety nie mogłam nigdzie chodzić sama, zawsze miałam wokół siebie tłum strażników. Miałam ściśle wyznaczony czas przemówienia i mogłam mówić tylko to, co napisała mi Shinny. Uśmiechałam się sztucznie, nosiłam kapitolińskie stroje, a ludzie byli spokojni. O to chodziło.
Po wydarzeniach w Dwunastce bardzo mnie pilnowali. Oprócz toalety nie mogłam nigdzie chodzić sama, zawsze miałam wokół siebie tłum strażników. Miałam ściśle wyznaczony czas przemówienia i mogłam mówić tylko to, co napisała mi Shinny. Uśmiechałam się sztucznie, nosiłam kapitolińskie stroje, a ludzie byli spokojni. O to chodziło.
Teraz siedzę w pociągu sunącym do Kapitolu i mam chociaż jedną chwilę dla siebie. Siedzę w fotelu i spoglądam w okno. Powstrzymuję łzy. Czuję delikatne ruchy dzieci pod sercem i z troską gładzę się po brzuchu. Ciekawe, czy będą dumne ze swojej matki, gdy już przyjdą na świat.
Pewnie nie.
Nie można być dumnym z dziewczyny, która zaszła w ciążę w wieku siedemnastu lat, bez ślubu… mimo, że wiele dziewcząt w moim wieku założyło już rodziny, to jestem tą wyklętą, która zaszła w ciążę przed ślubem.
Nie można być dumnym ze zwyciężczyni Głodowych Igrzysk. Zabiłam wiele osób i sama się tego wstydzę.
Nie można być dumnym z osoby, która nieudolnie próbuje wywołać bunt narażając przy tym swoich bliskich, siebie i całe państwo.
Nie można być dumnym ze mnie. Nie chcę momentu, w którym będę musiała opowiedzieć dzieciom o Kapitolu, okrucieństwie, Igrzyskach i o tym, że jestem zwyciężczynią Igrzysk. Boję się, że przestaną mnie kochać, że odsuną się ode mnie, gdy dowiedzą się, jakie okrutne rzeczy robiłam.
Wreszcie łza spływa. Pierwsza i ostatnia, ale przynosi niesamowitą ulgę.
- Zaraz dojeżdżamy, skarbie, przygotuj się…- trajkocze Shinny i śmieje się. Wstaję i ubieram płaszcz.
Zauważam, że im bliżej jesteśmy Kapitolu, tym bardziej natura wymarła. W Kapitolu wszystko jest sztuczne, doskonałe, nie potrzeba czegoś takiego jak drzewa, którym usychają liście, czy kwiaty, którym łamią się łodyżki. Przyroda jest zbyt mało perfekcyjna. To dziwne, ale gdy przyjechałam tu pierwszy raz, nie uderzyło mnie to tak bardzo.
W końcu przestaję zauważać jakiekolwiek drzewa, ale w oddali majaczą wysokie wieżowce. To znak, że już prawie jesteśmy. Kierujemy się do tego samego budynku w którym mieliśmy szkolenia przed Igrzyskami. W Centrum odnowy Paul robi ze mnie bóstwo. Zielona sukienka do ziemi, włosy spływające delikatnymi falami z wplecionymi długimi, zielonymi wstążkami oraz wiązane buty za kostkę w odcieniu karmelowego brązu i przepaska w tym samym kolorze tworzą niezły zestaw.
Kocham zielony, ale już mi się odrobinę zbrzydł. Igrzyska sprawiły, że mam do zieleni traumę. Cieszę się, że Paul robi mi delikatny makijaż w kolorach brązu. Maluje usta na jasny kolor. Wyglądam niewinnie, jak młoda dziewczynka.
Wychodzę przed ośrodek szkoleniowy, gdzie Ceasar Filckermann przeprowadza ze mną wywiad.
Moja sukienka ma luźne rękawy do łokci, i jest z dość zwiewnego materiału, ale nie jest mi zimno. Zauważam, że w Kapitolu jest o wiele cieplej, niż w dystryktach, gdzie właśnie trwa sroga zima. Stawiam, że wykształcili sobie jakiś mechanizm do regulacji temperatury.
Staram się zachowywać uroczo i nie nawiązywać do niebezpiecznych tematów. Wywiad wypada nie najgorzej.
Prosto sprzed Ośrodka Szkoleniowego udajemy się do rezydencji prezydenta Snowa, gdzie ma się odbyć wystawny bankiet. Mnóstwo ludzi mnie zagaduje, wśród nich spotykam nawet Głównego Organizatora Igrzysk. Sam prezydent Snow nie spuszcza ze mnie oczu, a ja czuję, że przechodzą mnie dreszcze.
W końcu przykazuję sobie nie stresować się i cieszyć się bankietem. Zaczynam od stołu z przystawkami, gdzie kosztuję kremy, zupy, sałatki, wędliny, sery… i po przystawkach czuję się pełna. Wracam do tłumu i obiecuję sobie przejść do dań głównych za jakiś czas, gdy już zgłodnieję. Jest ich tak dużo, że nawet, gdybym z każdego jadła tylko ociupinkę, to nie spróbowałabym nawet jednej trzeciej.
Ktoś prosi mnie do tańca, nie odmawiam, później ktoś proponuje mi poncz… Kręci mi się w głowie od tych wszystkich barw, smaków i zapachów, więc postanawiam wyjść. Na dworze jednak rosną miliardy róż, pachnących niezwykle intensywnie, więc szybko podejmuję decyzję o powrocie do środka. Dławię krzyk, bo drogę zastępuje mi prezydent Snow.
Zapach róż dusi mnie, czuję się jak w klatce, chcę uciec, ale jego wężowe oczy paraliżują mnie. Nie potrafię zrobić ruchu.
- No proszę… Widzę, że termin się zbliża. Chyba pozostał niecały miesiąc, nieprawdaż? - mówi mężczyzna, wskazując na mój brzuch. Robi kilka kroków w moją stronę. Cofam się instynktownie i potykam się. Snow wyciąga do mnie rękę, ale ignoruję ją i z trudem podnoszę się sama.
- Nie pozwolę zrobić krzywdy moim dzieciom… - szepcę.
- Ależ ja nie mam zamiaru robić im krzywdy, ani tobie… mimo, że nie dotrzymałaś mojego słowa. Sprytny był ten pomysł z kasetami, ale nie dość sprytny. Właściwie ty i twoi bliscy, wszyscy powinniście już nie żyć, ale… na razie potrzebowaliśmy cię do Tournee. A poza tym podejrzane by było, gdyby wszyscy twoi bliscy nagle poumierali, nieprawdaż? - drżę, słysząc jego suchy, chrapliwy śmiech. Zapach krwi oplata mnie w swoje macki. - Myślę, że wszystko wyjaśni się w swoim czasie.
Zamieram. Patrzę prezydentowi w oczy. Robi mi przejście, więc wracam do sali bankietowej.
Myślę, że wszystko wyjaśni się w swoim czasie.- słowa prezydenta chodzą mi po głowie. Co to może oznaczać? Ile życia nam jeszcze zostało?
Wzdrygam się, ktoś kładzie mi rękę na ramieniu.
To Shinny.
- Szukałam cię, kotku. Będziemy się powoli zbierać, za pół godziny bądź przy wyjściu.
Uśmiecham się smutno.
Słowa Snowa odtwarzam w myślach niczym mantrę.
Myślę, że wszystko wyjaśni się w swoim czasie.
Robi mi się słabo.
- Wszystko dobrze?- pyta Shinny, widząc, że zbladłam.
Usiłuję kiwnąć głową, jednak nie daję rady. Ciemnieje mi przed oczami i osuwam się na posadzkę.
Subskrybuj:
Posty (Atom)