piątek, 19 lipca 2013

32.

Niedziela. Błoga niedziela z Samem. Gdy się obudziłam, już miałam się do niego przytulić i poczuć jego bliskość, ale moja dłoń czuła tylko prześcieradło. Gdy otworzyłam oczy, okazało się, że Sama nie ma. Zrezygnowana spróbowałam ponownie zasnąć, ale pięć minut później drzwi wejściowe otworzyły się. Podniosłam się z łóżka i narzuciłam na siebie koszulkę Sama przesiąkniętą jego zapachem, która leżała na krześle. Oprócz tego byłam całkiem naga. Koszulka była jednak na tyle duża, że zakryła mnie do połowy ud. Sam uśmiechnął się na mój widok.
- Do twarzy ci w moich rzeczach.
Uśmiechnęłam się blado, podeszłam do niego i przytuliłam go mocno. Odwzajemnił uścisk. Zaczął delikatnie gładzić mnie po głowie.
- Wszystko będzie dobrze, zobaczysz. - zapewniał kojącym szeptem. Chwilę później spojrzał mi w oczy. - Amy, udało mi się załatwić nasz ślub. W przyszłą sobotę. Cieszysz się?
Nie wiedziałam co powiedzieć. Po prostu z piskiem zawisłam mu na szyi i zaczęłam płakać ze szczęścia. Mieliśmy naprawdę być razem, już niedługo… to tylko sześć dni!
Sam uśmiechnął się na widok mojej reakcji. Zaczęłam w miarę normalnie funkcjonować, jeśli tylko był przy mnie. Gdy zostawałam sama, wizje, wspomnienia i duchy powracały.
Siadałam wtedy do jakiegokolwiek instrumentu i próbowałam przepędzić je muzyką. Moją pasją. Jednak nie odchodziły.
W końcu w totalnej desperacji skomponowałam „Pieśń Ku Chwale Poległych”. Każda zwrotka była poświęcona jednemu trybutowi, w kolejności Dystrykt Pierwszy-Dwunastka, chłopak-dziewczyna. Opiewała ich czyny na arenie, wady, zalety, charakterystyczne cechy. Poczułam, jakby wszyscy byli obok mnie, znów żywi.
Gdy już myślałam, że skończyłam, po skomponowaniu dwudziestu trzech zwrotek, coś mnie tknęło. Napisałam zwrotkę dwudziestą czwartą. O mnie. Może nie poległam. Za to poległa moja dusza i moje człowieczeństwo. Głos najbardziej mi drżał przy zwrotce przedostatniej, o Dianie, czternastej o Royu i ostatniej, o mnie. Jednocześnie te były najpiękniejsze, najtragiczniejsze i miały w sobie największą głębię.
Teraz spoglądałam w oczy Sama. Wydawał się nie dowierzać, że jestem przy nim taka szczęśliwa. Wziął mnie na ręce, położył na łóżku i kazał czekać. Podał mi śniadanie na wielkiej tacy i poczułam się jak jakaś królowa. Chichocząc, zjedliśmy razem posiłek i odniósł tacę. Nie chciałam wstawać z łóżka, było mi przyjemnie ciepło i miękko. Sam, gdy zobaczył, że nie mam ochoty się podnieść wlazł do łóżka w ubraniu i leżeliśmy wtuleni w siebie, przez parę godzin nie wykonując żadnego ruchu, aż zgłodnieliśmy i zrobiliśmy obiad. Sam świetnie gotuje, ma jakiś kulinarny szósty zmysł, wie ile czego i z jakimi przyprawami. Biorąc pod uwagę, że praktycznie całe jedzenie w naszym domu jest standardu kapitolińskiego, to jemy cudowne uczty.
Żal mi ludzi w naszym dystrykcie, więc co tydzień podrzucam najbiedniejszym żywność na tydzień pod drzwi, a tym, którzy mają lepiej, ale także nie za dobrze, po prostu ofiarowuję jakieś pojedyncze produkty, które w naszym miejscu zamieszkania są wprost afrodyzjakami, lecz dla mnie od paru tygodni chlebem powszednim. Udało mi się zrealizować pomysł, na który wpadłam na weselu Sue.
To, że pomagam innym, pomaga mi jakoś się ogarnąć, uśmiechać, cieszyć, ale na chwilę. Później znowu dociera do mnie, że mogę pomagać tylko dlatego, że wygrałam Głodowe Igrzyska,  że zabijałam niewinne dzieci. Cała radość znika.
Wytrzymuję jakoś do końca dnia i kładę się spać. Udaje mi się zasnąć, jednak gdy budzę się, a Sama nie ma obok, znów wpadam w panikę.
Przychodzi Faith. Jest szczęśliwa, cały czas mówi tylko o naszym ślubie. Zmusza mnie do przejrzenia dziesiątek katalogów z Kapitolu i wybrania sukni, butów i całej masy dodatków. Pod koniec dnia, gdy przychodzi Sam, jestem kompletnie wyczerpana. Mój narzeczony odprowadza do domu małą Faith, a gdy wraca, już prawie zasypiam.
Następny tydzień mija mi na przyjmowaniu poczty w domu. Przychodzą różne sukienki, kwiaty, dekoracje, jakaś ekipa ustawia wszystko w moim domu, a ja nie mam odrobiny prywatności, więc wychodzę do lasu i wracam dopiero, kiedy się wynoszą. Cieszę się strasznie ze ślubu, ale wolałabym, żeby to wszystko odbywało się kameralnie, bez pompy… Bez tego całego kapitolińskiego cyrku.
Mijają dni, aż nadchodzi sobota. Mój dom jest nie do poznania, kręci się tu pełno kapitolińskiej obsługi, jest nawet moja Ekipa Przygotowawcza, która sprawia, że pięknieję.
To jest naprawdę śmieszne. Każda kobieta dałaby się pokrajać za takie huczne wesele. Ja mam to gdzieś. Wolałabym cichą ceremonię, ale za to z Royem, mamą, tatą…
Zaczęłam się trząść, ze zdenerwowania pobiegłam do toalety, żeby zwymiotować. Cieszyłam się ogromnie, ale jednocześnie się bałam, i to bardzo.
Opłukałam jamę ustną i wyszłam z łazienki, bo zauważyłam, że Sam również jest gotowy. Przytuliłam się mocno do niego, a on pogłaskał mnie po włosach i pocałował. W końcu wzięliśmy się za ręce i wyszliśmy z domu. Oślepiło mnie bogactwo barw, widziałam mnóstwo ludzi, wszyscy radośni, uśmiechnięci, rzucający w naszą stronę płatki róż. Ściskałam mocno dłoń Sama, bałam się, że zaraz zemdleję. Mała Faith niosła mi tren sukni, Sue z Dave’m szli za nami.
Spoglądałam na wszystko, jakby było snem. Świat wokół mnie czasem był rozmazany, a czasem nienaturalnie ostry.
Kierowaliśmy się powoli w stronę kościoła. Widziałam wokół siebie błysk fleszy, słyszałam podniecone głosy. W końcu weszliśmy do budynku i wszystko ucichło. Nagle pojedyncze głosy zaintonowały pieśń, później włączyli się do niej wszyscy. Łzy pociekły mi z oczu. W tym była taka nieprawdopodobna głębia, harmonia… Ludzie się jednoczyli.
Stanęliśmy przed ołtarzem, po kilkunastu minutach usiedliśmy na krzesłach, za nami siedzieli Sue i Dave. Tym razem zamieniliśmy się miejscami. Sue i Dave byli już szczęśliwym małżeństwem, a ja i Sam mieliśmy się dopiero nim stać.
Wszystko przeminęło w błyskawicznym tempie. Parę chwil później byliśmy już z Samem małżeństwem. To była najpiękniejsza chwila w moim życiu.
- Kocham cię - szepnęłam i odszukałam ustami jego usta. Czułam euforię. Chłód obrączki na palcu. Ciepło ust Sama.
- Ja ciebie bardziej - Sam uśmiechnął się, gdy już skończyliśmy pocałunki. Tłum wiwatował. Sue miała łzy w oczach.
Po zakończonej uroczystości skierowaliśmy się ku naszemu domowi, w którym miało się odbyć wesele. Z powodu tłumu, dekoracji i wykwintnych potraw poczułam się niemal jak w Kapitolu, z tą różnicą, że w tym momencie byłam szczęśliwa.
Jednak wystarczył jeden drobiazg wystarczył, żeby to szczęście zepsuć. Chociaż właściwie, to ta osoba nie była drobiazgiem.
- Proszę się nie obawiać, pani Evoy… to zajmie parę sekund. - oznajmił pewien mężczyzna, gdy na chwilę wyszłam do ogrodu.
Przede mną stał prezydent Coriolanus Snow.

5 komentarzy:

  1. Kocham, kocham i jeszcze raz kocham....
    To jest taki pięknie cudowny rozdział....

    OdpowiedzUsuń
  2. Przeczytałam wszystkie rozdziały, dzięki Tobie miałam miłe popołudnie. :)
    Nie będę się rozpisywać powiem tylko tyle, że piszesz świetnie.
    Zapraszam do mnie ja również prowadzę bloga o tematyce Igrzysk Śmierci, mam nadzieję, że Cię zaciekawi. :3
    Pozdrawiam.
    http://67igrzyskaoczamijulites.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki, miło mi, że umiliłam Ci popołudnie ;D Twój blog mnie zaciekawił ;)

      Usuń
  3. Jak zwykle pięknie ^_^ fajny pomysł z tą „Pieśnią Ku Chwale Poległych”, bardzo mi się spodobał
    Wszystko już tak się dobrze układa i nagle... Snow. Jestem ciekawa jak to rozegrasz.
    Pozdrawiam serdecznie i życzę duuużooo weny! :D

    OdpowiedzUsuń