poniedziałek, 6 maja 2013

20.


To wszystko moja wina.
Diana nie przewróciła się sama z siebie.
To przeze mnie.
To ja wykonałam wadliwe w konstrukcji szczudło, które złamało się.
Przeze mnie zginęła.
W pierwszym odruchu mam ochotę rzucić się do rzeki, ale w uszach brzmi mi niemal realnie głos Roya, mówiący stanowcze nie, a przed oczami widzę jego oczy, piękne oczy, pełne uporu.
On mi nie pozwala.
Podnoszę się z miejsca.
Idę niepewnym krokiem.
Nie mam już nic do jedzenia. Z samych roślin nie wyżyję.
Na razie jednak raczę się tylko jagodami.
Odwlekam nieprzyjemny moment polowania daleko w przyszłość.
Znalazłam czystą, normalną rzekę. Tym razem nie mam siły do niej wejść, bo już bym nie wyszła. Po prostu klękam na brzegu i myję twarz.
Na powierzchni widzę odrapaną, wychudzoną twarz.
Twarz zabójczyni.
Po południu robię się głodna.
Wyciągam noże.
Rozpoczynam polowanie.
Na nieszczęście otaczają mnie same drzewiaki.
Boże, one są takie milutkie…
Przecież nie mogę ich zabić.
Ręka drży mi przy pierwszym rzucie, pudłuję.
Raz, dwa, trzy. Amy, uspokój się.
Cztery, pięć, sześć.
Podnoszę nóż z ziemi i ponownie celuję.
Znowu pudło.
Cholera, czemu jestem taka miękka? Zabiłam pięć osób, jeśli wliczyć w to Dianę i mojego brata.
To tylko zwykłe, pospolite zwierzęta. Nawet nie poczują bólu.
A poza tym to zmiechy. Kapitolińskie zmiechy. To powinno mnie wystarczająco obrzydzić.
Dalej psuję rzuty.
Ocieram łzy z twarzy i głodna, upadam.
Widzę nad głową słońce prześwitujące delikatnie przez liście.
I nagle ciszę zakłóca kilka pisków. Z brzękiem upada obok mnie metalowe pudełko, do którego jest przywiązany spadochron. Pierwszy podarunek od sponsorów podczas Igrzysk.
Otwieram go zaciekawiona.
W środku znajduję bułki i mięso.
Rzucam się na nie jak głodna zwierzyna.
Gdy nasyciłam się całkowicie, rozejrzałam się wokoło i znalazłam jakieś wygodne drzewo dobre do tego, aby spędzić na nim noc.
Oplatam gałąź nogami, żeby w razie czego nie spaść i czekam na wieczorny pokaz poległych, choć dobrze wiem, czego się spodziewać.
Znowu nadejdą wyrzuty sumienia, czarna rozpacz, wszechogarniający ból.
Ogromne cierpienie.
Wyciągam zza pasa nóż i odzieram gałąź z kory. Jestem tak wściekła i zrozpaczona, że nie wiem, co ze sobą zrobić.
Boże, żeby chociaż Sam mógł mnie pocieszyć…
Żeby Sue była przy mnie…
Jestem teraz całkiem sama. Zdana na łaskę szóstki innych trybutów, którzy nie spoczną, póki nie zginę.
Nucę cicho pod nosem kołysankę, którą śpiewałam Dianie w jaskini i mam wrażenie, jakby śmierć przypatrywała mi się z uznaniem i z troską.
Przechodzą mnie dreszcze.
W końcu brzmią głośne dźwięki hymnu.
Skreślam na przedramieniu symbol oznaczający Dianę. Jest dzisiaj jedyną poległą.
Na zdjęciu, które wyświetlane jest na niebie, jest uśmiechnięta.
„Nie martw się”-szepcze mi cicho do ucha.-„Będzie dobrze!”
Chciałabym jej wierzyć.

2 komentarze:

  1. Znalazłam Twojego bloga i przeczytałam całego z zapartym tchem!
    Piszesz fantastycznie, czuję się jakbym to wszystko przeżywała razem z Amy
    śmierć Diany jest straszna :o serce mi stanęło, gdy umarł Roy
    Pozdrawiam i z niecierpliwością czekam na ciąg dalszy ^_^
    Weny! :>

    OdpowiedzUsuń
  2. Naprawdę dziękuję :D Właśnie czytam Twojego i zapowiada się świetnie!

    OdpowiedzUsuń