Boże.
Co zrobić?
Jesteśmy zamknięte w jaskini, za niedługo zapasy nam się
skończą… Trzeba znaleźć wyjście.
Gdy trzęsienie ustaje, słyszymy cztery wystrzały z armat. Kochani
Organizatorzy skończyli zabawę.
Mimo, że trwa dopiero czwarty
dzień Czterdziestych Głodowych Igrzysk, została zaledwie ósemka żywych. To
znaczy, że w dystryktach jest wielkie święto. Kręcone są materiały na temat
każdego z nas, wywiady z bliskimi, ludzie zakładają się jak szaleni. Ciekawe,
co teraz czują Sam i Sue. Czy się o mnie martwią.
Przypominam sobie moje pożegnanie
z Samem i zaczynam płakać.
Dziecko. Takie jest skutek
zbytniej lekkomyślności. Mojej i jego.
Diana siedzi na jakimś kamieniu,
wpatruje się przed siebie oczami pełnymi łez i kiwa się powoli, jak dziecko z
chorobą sierocą.
Siadam obok i ją przytulam,
głaszcząc jak Roya, kiedy był mały i śnił mu się koszmar.
Po chwili wstaję, bo wpadam na
pomysł. Przecież drzewiak wycofał się w głąb jaskini i od tego czasu go nie
ma-musiał jakoś uciec. Postanowiłam znaleźć wyjście z jaskini.
Otwieram usta i wydobywają się z
nich dźwięki Wśród drzew.
Odbijają się echem od ścian
jaskini. Wiem, że wkrótce znajdę fragment jaskini, w którym echo będzie niknąć,
w którym będzie wyjście.
Jeśli stąd jest jakieś wyjście.
Spostrzegłam, że Diana wpatruje
się we mnie z ciekawością, dalej się kołysząc. Przez jej twarz przebiegł błysk zrozumienia.
Usłyszałam, że wstaje, bierze
swoje rzeczy i cichutko stąpa za mną.
Idziemy przez wiele godzin. To
może złudzenie, ale jaskinia wydaje mi się w środku sto razy większa niż na
zewnątrz.
Śpiewam coraz to nowe pieśni,
które mi ślina na język przynosi, aż w końcu mój głos chrypnie.
Wypiłam kilka łyków,
odchrząknęłam i kontynuowałam śpiew i marsz.
-Nie mogę dalej iść… Jestem
strasznie zmęczona-jęknęła Diana pod wieczór.-Zjedzmy coś, idźmy spać, błagam!
Przyznaję jej rację. Zdałam sobie
sprawę, że od rana nic nie jadłam.
Każda z nas je pół jabłka,
resztkę ptaka z wczoraj, trochę surowych grzybów i poziomki. Dziwny posiłek,
ale to w końcu arena.
Rozbrzmiewają dźwięki hymnu i na
ścianie jaskini pojawiają się zdjęcia martwych trybutów. Klnę jak szewc, gdy
okazuje się, że nikt z zawodowców nie zginął.
Zginął Arthur z Trójki, Veronica
z Szóstki, William z Dziewiątki i Max z Jedenastki.
Nagle Diana przytyka trzy
palce-wskazujący, środkowy i serdeczny-do ust a później wyciąga rękę wysoko w
górę.
Unoszę pytająco brwi, a ona z
lekkim smutkiem mówi:
-Nawet polubiłam Arthura. To co
zrobiłam przed chwilą, to u nas w Dwunastce jest coś takiego, jak dla was w
Siódemce ten salut, który wykonałaś dla Roya.
Kiwnęłam głową, skończyłam
posiłek i wytarłam ręce o mech, rosnący tu gęsto.
W głębi jaskini jest tak zimno,
że obie drżymy, nawet gdy się przytulamy. Nagle przypominam sobie, że przecież
mam zapasową kurtkę i okrywam nas nią jak kołdrą.
Nie wiemy, która jest godzina,
gdy wstajemy, bo do jaskini nie dociera światło. Idziemy dalej, a ja śpiewam
kolejne pieśni.
Jemy resztę zapasów i zdajemy
sobie sprawę, że jeśli nie znajdziemy wyjścia do wieczora, to
najprawdopodobniej zginiemy z głodu i pragnienia.
Echo coraz bardziej niknie.
Upadłam na twardy grunt.
-Nie dam rady dalej iść-jęczę.
Diana próbuje coś mi powiedzieć, pokazuje mi coś, ale nie dociera do mnie ani
jedno słowo, ani jeden gest.
Dociera do mnie, że jest wieczór.
Przez otwór w górze jaskini widzę piękne gwiazdy. Sączy się niebieskawe światło
i brzmi hymn. Tego dnia nikt nie zginął. Ale jutro pojawi się tam moje zdjęcie.
Chwila.
Niebo.
Otwór!
Wyjście!!!
Boże, jesteśmy uratowane!
Podrywam się z miejsca i zaczynam
się wdrapywać na jakieś skały. Po chwili już mocno zaczepiam palce na krawędzi
otworu i podciągam się. W pierwszej
chwili nie udaje mi się wyjść, dopiero gdy Diana podnosi moje nogi do góry i
wyciągam do niej ręce. Pomagam jej wyjść i po chwili obie rzucamy się do
najbliższego strumienia chłepcząc łapczywie wodę. Diana rzuca nożem w jakieś
zwierzę, rozpalamy szybko ogień, smażymy mięso i w ciągu pół godziny zjadamy
całe, wielkie zwierzę, możliwe, że nawet któregoś z drzewiaków. Nie przejmuję
się tym. Nareszcie jestem najedzona.
Zasypiamy na jakimś potężnym
drzewie, na jego różnych gałęziach.
Rano schodzimy, uzupełniamy
zapasy, jemy śniadanie i wyruszamy w dalszą wędrówkę.
Piorę ubrania i bieliznę w rzece,
zakładam zapasową bieliznę, która do tej pory spoczywała na dnie mojego plecaka
i narzucam na siebie lekko wilgotne odzienie.
-Amy, popatrz. My jesteśmy tu
uwięzione. Wkrótce skończy się nam całe jedzenie. Musimy zejść z jaskini i
przekroczyć tą rzekę, żeby dostać się na normalny, wielki obszar
areny.-Zaniepokojona Diana wskazuje dookoła nas.
Faktycznie. Stoimy na jaskini.
Wokół nas rozciąga się wielki las, czyli właściwa część areny. Jednak między
jaskinią a tym lasem, pojawiła się znikąd, pewnie za sprawą organizatorów, rzeka płynąca w kółko niczym fosa.
-Poczekaj tu-powiedziałam do
Diany, a sama zeszłam na dół obadać, jak głęboka jest rzeka. Woda, mimo, że
jest spokojna, wyglądała jakoś dziwnie, więc postanowiłam najpierw sprawdzić,
czy jest groźna. Weszłam w ciężkich, skórzanych butach po kostki i nic mi się nie
stało w nogi. Odetchnęłam. Postanowiłam jednak na wszelki wypadek odciąć
maleńki kawałek materiału z kurtki i wrzucić go do wody. Usłyszałam syk,
podobny do dźwięku smażenia czegoś na patelni i materiał się rozpuścił.
Cofnęłam się przerażona i odcięłam sobie kawałek skóry. Ból był okropny, ale
zwiększył się jeszcze bardziej, gdy z kawałkiem mojej skóry stało się dokładnie
to, co z materiałem.
Cichy syk, a później po prostu
się rozpuścił.
Gdy wyobraziłam sobie, że przez
lekkomyślność mogłam tam od razu wejść i zostać rozpuszczona przez żrącą
substancję, targają mną gwałtowne torsje. Wymiotuję bez opamiętania na brzeg.
Zastanawiam się, jak zjechaną
psychikę mają Organizatorzy, którzy przez cały rok, dwadzieścia cztery godziny
na dobę, wymyślają nowe sposoby zabijania trybutów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz