wtorek, 7 maja 2013

21.


Marion. Chelsea. Michael. Evanne. David. Leslie. 
I ja. Czarna owca.
Tylu nas zostało. 
Szóstka musi zginąć.
Muszę przeżyć.
Dla Roya. Dla Diany.
Dla Sue. Dla Sama.
Dla dziecka.
Wydaje mi się to absolutnie niemożliwe. Ale nie można siedzieć i czekać. Trzeba, do jasnej cholery, wymyślić jakiś konstruktywny plan. Czy coś.
Czy coś.
No właśnie. 
Błąkam się teraz po arenie głodna, jedząc surowe mięso martwych zwierząt, które napotkałam na swojej drodze.
Walczę z obrzydzeniem i wymiotami. Muszę utrzymać w żołądku choćby najohydniejszy posiłek. Następny może się trafić późno, za późno, abym zdołała go zjeść. 
Nie radzę sobie z bólem. Nie fizycznym, psychicznym. Śmierć Roya. Śmierć Diany. To mnie zbyt przytłacza. Czuję się jakby arena była kolejnym dziwacznym, nierzeczywistym snem. Boję się, że wszystko wokół mnie zaraz się rozpadnie.
Nagle z nicości wyłania się Leslie. Mogłaby spokojnie mnie zabić. Ale głupia tylko stoi z przekrzywioną głową i wpatruje się we mnie badawczo pięknymi oczętami.
Wkurza mnie swoją głupotą i pięknością. Wyciągam więc nóż zza pasa.
Jej źrenice rozszerzają się. Stoi, idiotka, jakby czekała na śmierć.
I śmierć do niej przychodzi.
Jej posłańcem jest brudna, wygłodzona, zakrwawiona blondyna o imieniu Amy. Trybutka z Siódemki.
Przewracam ją. Zatapiam nóż w jej piersi. Jest sino blada. Wygląda i zachowuje się jak ryba wyciągnięta na brzeg. Jej pierś unosi się i opada szybko. Wydaje z siebie kilka ostatnich westchnień.
Jej serce staje. 
Armata obwieszcza jej śmierć.
Silę się na salut i resztką sił odsuwam się, żeby pozwolić organizatorom zabrać zwłoki. Skreślam dziewczynę na przedramieniu. Jednego trybuta na arenie mniej. Zostałam ja i zawodowcy. Ociekam krwią. Ziemia zamieniła się w morze krwi.
Kiedy się taka stałam? Kiedy stałam się bezlitosną morderczynią?
Nie wiem.
Naprawdę, nie mam pojęcia co się ze mną stało od Dożynek. 
To nie jest ta sama Amy McClove.
Wzdycham. 
W sumie to się nudzę.
Dni na arenie wydają mi się takie podobne. Chyba jeszcze nie byłam w śmiertelnym zagrożeniu.
Nagle słyszę śmiechy i głosy.
Wdrapuję się szybko na drzewo. 
Idealnie.
Akurat, gdy ukryłam się w gęstwinie, nadeszli zawodowcy.
Trzy dziewczyny, dwóch chłopaków. Wszyscy nieziemsko piękni. Maszyny do zabijania.
Rozkładają jakieś śpiwory, maty i rozpalają ognisko. 
Staram się podsłuchać jak najwięcej z ich rozmowy. 
-Teraz dorwiemy tylko tę zdzirę McClove, albo Leslie Jakjejtam i załatwimy to wszystko między sobą-mówi Chelsea. Chór głosów przytakuje jej.-Stawiam, że to Leslie zginęła. Jakby nie patrzeć, jest głupsza. Więc trzeba dorwać McClove.
-Tylko gdzie ta kurwa się mogła ukryć?-Evanne zastanawiała się głośno.
Jacy oni milutcy i kulturalni. Łał. Nie mogę wyjść z podziwu.
-Ja pierdolę. Niby żeś taka inteligentna. Pomyśl, z którego ona jest dystryktu?-prychnął Michael.
-Z Siódemki.
-No właśnie, ciemna maso. A co robi Siódemka? Od małego zapieprzają po lesie. Pewnie zaszyła się gdzieś na drzewie i czeka, aż się nawzajem pozabijamy.
Och, nie wiedziałam, że jestem taka przewidywalna. Ale w sumie, nie licząc przekleństw, to gadają całkiem logicznie.
Ściemnia się i rozlegają się dźwięki hymnu Panem.
-Zamknijcie mordy!-wrzeszczy David.
Na niebie pojawia się zdjęcie Leslie.
Wiedzą.
-Haha, mówiłam. McClove jest miękka, jak ją znajdziemy, załatwimy ją w pięć minut, a później… zobaczy się-Chelsea mówi jadowitym tonem.
Miło jest dowiedzieć się prawdy o sobie z ust obcego człowieka.
Zawodowcy kładą się spać. Debile. Jak mogą tak sobie ufać? Słyszę równe oddechy, ale od pewnych oczu stale odbija się księżyc. To Chelsea czuwa. 
Gdy jest pewna, że wszyscy śpią, wstaje. Słyszę za mną jakiś szelest. Oglądam się. Zapiera mi dech w piersiach.
Między krzewami ukryte są zmiechy podobne do dinozaurów, o mniej więcej takiej wysokości jak moja. Nie widać ich jednak z punktu widzenia Chelsey, więc kręci głową i uznaje to za przywidzenie. Sięga po miecz. 
Morduje z zimną krwią Davida i Marion, Evanne i Michaela budzi huk armat. Chelsea bierze to, co ma pod ręką i zmyka. Przyznaję, sprytnie to rozegrała-pozostali przy życiu zawodowcy nie chcą stracić dobytku, więc nie rzucają się za nią w pogoń. 
Biegnie i wpada w gęstwinę. 
Jednak nie wie tego, co ja. 
Po chwili zmiechy zatapiają w niej zęby.

3 komentarze:

  1. Czytam i czytam i nie mogę wyjść z zachwytu! Te przemyślenia, Chelsea... jak morduje sojuszników, zmiechy, rozmowy, zabójstwo tej dziewczyny... geniusz ^_^
    pisz szybko ciąg dalszy :>
    Weny! Mnóstwa weny! :D

    OdpowiedzUsuń
  2. Wow! Nie wiem jak trafiłam na twojego bloga, ale wciągnął mnie do reszty. Jesteś genialna, twoje pomysły super.
    Hmm... Czekam na next i pozdrawiam
    A.

    OdpowiedzUsuń
  3. Kurczę, dziękuję, nawet nie wiecie jak miło się czyta takie komentarze :D

    OdpowiedzUsuń