-Musimy się jak najszybciej stąd
wydostać.
-Co proponujesz?-Diana spojrzała
na mnie niezbyt przekonanym wzrokiem. Była przerażona, gdy powiedziałam jej, że
woda w rzece, to naprawdę żrący kwas.
-Nie wiem. Najpierw trzeba
sprawdzić głębokość. Woda po prostu nie może przekraczać wysokości naszych
butów, jeśli chcemy jakoś przeżyć. Najwyżej poparzą nas jakieś pojedyncze
krople, trochę pocierpimy, ale przeżyjemy.
Znalazłam jakiś długi, może trzymetrowy kij, wdrapałam się na
drzewo, którego gałąź rosła nad rzeką i zaczęłam powolną wędrówkę. Miałam
ściśnięty żołądek, bałam się, że gałąź złamie się, a ja zostanę rozpuszczona
przez morderczy kwas.
Gałąź była na tyle mocna, że
zdołałam dojść do mniej więcej połowy rzeki. Idealnie.
Zanurzyłam kij w rzece. Musiałam
się bardzo wychylić, żeby dotknął dna. O dziwo kwas działał tylko na korę.
Drewno zostało nienaruszone.
Kora zeszła na długości mniej
więcej metra.
Wypuściłam kij z dłoni, nie był
mi potrzebny. Wpadł do wody z głuchym pluskiem. Skóry na mojej dłoni dotknęło
kilka kropel kwasu. Poczułam palący ból i jęknęłam. Nie było to najmądrzejsze
posunięcie. Idiotka ze mnie.
Zeszłam z drzewa i oznajmiłam
Dianie niewesołe nowiny.
-No to przewalone-komentuje po
prostu. Ma rację.
Dzisiaj wieczorem na niebie nie
pojawiają się znów żadne zdjęcia. Organizatorzy będą rządni krwi.
Myślę o moim bracie i znów zbiera
mi się na płacz. Dlaczego musiał umrzeć? Miał szanse przeżyć, wygrać… Wypadł
uroczo na paradzie i prezentacji, osiągnął świetny wynik na szkoleniu…
Nagle zachłystuję się powietrzem
i pstrykam palcami. Mój brat po raz drugi, tym razem nieświadomie, uratował mi
życie.
Diana patrzy na mnie pytającym
wzrokiem.
-Przeżyjemy-udaje mi się
wykrztusić.
Następnego ranka używam
największego z noży. Znajduję w naszym obszarze jakieś zawalone, ale świeże i
mocne drzewo, zdzieram z niego korę i posługując się nożem, jak piłą, wykonuję
szczudła. Przecież Roy zrobił właśnie coś takiego na szkoleniu.
Idzie mozolnie, bo nóż to nie to
samo, co piła, a poza tym ja nie bardzo potrafię się piłą posługiwać, ale po
czterech godzinach wyczerpującej pracy w pocie czoła, dwie pary szczudeł są
gotowe. W głowie mi się nie mieści, że Roy zdołał zrobić jedną parę w
piętnaście minut. Ale w sumie, on pracował właśnie na stanowisku piłowania.
Miał to we krwi.
Arena i życie bez niego wydaje mi
się jakimś dziwnym, nierzeczywistym snem.
Wykonuję salut ku niebu w
podzięce bratu i zaczynam uczyć Dianę chodzić na szczudłach. Mimo, że jest
trudny teren, to ona jest zdolna i szybko łapie, o co w tym chodzi. Uśmiecham
się do niej i spontanicznie biję jej brawo.
Jednak później coś sobie
uświadamiam. Zostało nas na arenie osiem. Nie możemy przeżyć we dwie.
-Diana, posłuchaj…-zaczynam
łagodnym tonem.-To nie ma sensu. Nie przeżyjemy obie. Po prostu pomogę ci
przejść przez rzekę, a potem się rozdzielimy, dobrze?
-Zgadzam się-mówi cicho kiwając
głową. Ma łzy w oczach.
Mi też jest przykro, ale to są
Głodowe Igrzyska. Takie są reguły gry. Tylko jedna osoba może przeżyć.
W milczeniu jemy jakiś obiad a
później przytulamy się i we łzach żegnamy.
-Pójdę pierwsza-mówię, staję na
szczudłach i pewnym krokiem ruszam przed siebie.-Idź tak jak ja.
W skupieniu idę po niepewnym,
piaskowym gruncie, w który wbijają się szczudła. Staram się omijać jakieś
kamienie, wodorosty i inne świństwa mogące przeszkodzić mi w osiągnięciu celu.
Modlę się cicho, aby nam obu
udało się przejść na drugi brzeg. Oglądam się za siebie. Diana jest ze cztery
metry za mną, ale nie mogę zwolnić, bo upadnę.
Wiatr, rozwiewając mi włosy,
zakłóca mi punkt widzenia. Kręcę głową i wypluwam włosy z ust.
Idę dalej.
Rzeka syczy zachęcająco pod moimi
stopami.
„Chodź tu… nic ci nie zrobię,
naprawdę. Wykąp się w życiodajnej, przyjemnie chłodnej, pięknej, szumiącej
wodzie. Powitaj śmierć…”
Z ulgą staję na brzegu, schodzę
ze szczudeł i kładę je na ziemi.
Najpierw moją uwagę zwraca głośny
trzask, jakby złamał się kawałek drewna.
Później krzyk.
Krzyk bezbronnego dziecka.
Krzyk Diany.
Później rozlega się głośny plusk,
szum, syk i przeszywający wrzask. Ciało Diany rozpuszcza się. Wszędzie widzę
skórę, krew, kości, resztki ubrań, żywe mięso, to, co kiedyś było jej
wnętrznościami i sama zaczynam wrzeszczeć.
Siadam na kamieniu, zatykam uszy,
by nie słyszeć wrzasków zwijającej się w boleściach małej przyjaciółki, choć to
i tak nic nie daję, wrzeszczę, szlocham jak opętana. Kiwam się jak dziecko z
chorobą sierocą, jak Diana, wtedy, w jaskini, gdy zostałyśmy uwięzione.
Widzę mrok, słyszę ból, cierpię. Cierpię
prawie tak mocno, a może nawet tak mocno, jak wtedy, gdy umierał Roy.
Wstaję i silę się na prosty gest.
Przytykam trzy palce do ust i unoszę je wysoko w górę. Nic nie widzę przez łzy.
Rozlega się huk armatni. Prawie
do mnie nie dociera, jestem oddzielona od świata jakby niewidzialną barierą.
Boże, ile dziewczyna musiała
cierpieć, zanim jej serce stanęło, zanim odeszła.
Dochodzi do mnie jedna myśl,
która razi mnie jak piorun.
To ja ją zabiłam.
Super blog. Masz wielki talent do pisania,wiele jest osób które tak jak ty próbują pisać opowiadania nie wprowadzają czytelnika do takiego stanu że można poczuć się tak jakby towarzyszyło się bohaterom podczas gdy oni przeżywają swoje przygody. Tobie się to udaje i to w jaki sposób!
OdpowiedzUsuńDziękuję, naprawdę ucieszył mnie ten komentarz :D
OdpowiedzUsuń