czwartek, 29 sierpnia 2013

39.

Zapraszam na mojego nowego bloga: artist-hill-montmartre.blogspot.com ;)

Po wydarzeniach w Dwunastce bardzo mnie pilnowali. Oprócz toalety nie mogłam nigdzie chodzić sama, zawsze miałam wokół siebie tłum strażników. Miałam ściśle wyznaczony czas przemówienia i mogłam mówić tylko to, co napisała mi Shinny. Uśmiechałam się sztucznie, nosiłam kapitolińskie stroje, a ludzie byli spokojni. O to chodziło.
Teraz siedzę w pociągu sunącym do Kapitolu i mam chociaż jedną chwilę dla siebie. Siedzę w fotelu i spoglądam w okno. Powstrzymuję łzy. Czuję delikatne ruchy dzieci pod sercem i z troską gładzę się po brzuchu. Ciekawe, czy będą dumne ze swojej matki, gdy już przyjdą na świat.
Pewnie nie.
Nie można być dumnym z dziewczyny, która zaszła w ciążę w wieku siedemnastu lat, bez ślubu… mimo, że wiele dziewcząt w moim wieku założyło już rodziny, to jestem tą wyklętą, która zaszła w ciążę przed ślubem. 
Nie można być dumnym ze zwyciężczyni Głodowych Igrzysk. Zabiłam wiele osób i sama się tego wstydzę.
Nie można być dumnym z osoby, która nieudolnie próbuje wywołać bunt narażając przy tym swoich bliskich, siebie i całe państwo. 
Nie można być dumnym ze mnie. Nie chcę momentu, w którym będę musiała opowiedzieć dzieciom o Kapitolu, okrucieństwie, Igrzyskach i o tym, że jestem zwyciężczynią Igrzysk. Boję się, że przestaną mnie kochać, że odsuną się ode mnie, gdy dowiedzą się, jakie okrutne rzeczy robiłam. 
Wreszcie łza spływa. Pierwsza i ostatnia, ale przynosi niesamowitą ulgę. 
- Zaraz dojeżdżamy, skarbie, przygotuj się…- trajkocze Shinny i śmieje się. Wstaję i ubieram płaszcz. 
Zauważam, że im bliżej jesteśmy Kapitolu, tym bardziej natura wymarła. W Kapitolu wszystko jest sztuczne, doskonałe, nie potrzeba czegoś takiego jak drzewa, którym usychają liście, czy kwiaty, którym łamią się łodyżki. Przyroda jest zbyt mało perfekcyjna. To dziwne, ale gdy przyjechałam tu pierwszy raz, nie uderzyło mnie to tak bardzo. 
W końcu przestaję zauważać jakiekolwiek drzewa, ale w oddali majaczą wysokie wieżowce. To znak, że już prawie jesteśmy. Kierujemy się do tego samego budynku w którym mieliśmy szkolenia przed Igrzyskami. W Centrum odnowy Paul robi ze mnie bóstwo. Zielona sukienka do ziemi, włosy spływające delikatnymi falami z wplecionymi długimi, zielonymi wstążkami oraz wiązane buty za kostkę w odcieniu karmelowego brązu i przepaska w tym samym kolorze tworzą niezły zestaw. 
Kocham zielony, ale już mi się odrobinę zbrzydł. Igrzyska sprawiły, że mam do zieleni traumę. Cieszę się, że Paul robi mi delikatny makijaż w kolorach brązu. Maluje usta na jasny kolor. Wyglądam niewinnie, jak młoda dziewczynka. 
Wychodzę przed ośrodek szkoleniowy, gdzie Ceasar Filckermann przeprowadza ze mną wywiad. 
Moja sukienka ma luźne rękawy do łokci,  i jest z dość zwiewnego materiału, ale nie jest mi zimno. Zauważam, że w Kapitolu jest o wiele cieplej, niż w dystryktach, gdzie właśnie trwa sroga zima. Stawiam, że wykształcili sobie jakiś mechanizm do regulacji temperatury. 
Staram się zachowywać uroczo i nie nawiązywać do niebezpiecznych tematów. Wywiad wypada nie najgorzej. 
Prosto sprzed Ośrodka Szkoleniowego udajemy się do rezydencji prezydenta Snowa, gdzie ma się odbyć wystawny bankiet. Mnóstwo ludzi mnie zagaduje, wśród nich spotykam nawet Głównego Organizatora Igrzysk. Sam prezydent Snow nie spuszcza ze mnie oczu, a ja czuję, że przechodzą mnie dreszcze.
W końcu przykazuję sobie nie stresować się i cieszyć się bankietem. Zaczynam od stołu z przystawkami, gdzie kosztuję kremy, zupy, sałatki, wędliny, sery… i po przystawkach czuję się pełna. Wracam do tłumu i obiecuję sobie przejść do dań głównych za jakiś czas, gdy już zgłodnieję. Jest ich tak dużo, że nawet, gdybym z każdego jadła tylko ociupinkę, to nie spróbowałabym nawet jednej trzeciej. 
Ktoś prosi mnie do tańca, nie odmawiam, później ktoś proponuje mi poncz… Kręci mi się w głowie od tych wszystkich barw, smaków i zapachów, więc postanawiam wyjść. Na dworze jednak rosną miliardy róż, pachnących niezwykle intensywnie, więc szybko podejmuję decyzję o powrocie do środka. Dławię krzyk, bo drogę zastępuje mi prezydent Snow.
Zapach róż dusi mnie, czuję się jak w klatce, chcę uciec, ale jego wężowe oczy paraliżują mnie. Nie potrafię zrobić ruchu.
- No proszę… Widzę, że termin się zbliża. Chyba pozostał niecały miesiąc, nieprawdaż? - mówi mężczyzna, wskazując na mój brzuch. Robi kilka kroków w moją stronę. Cofam się instynktownie i potykam się. Snow wyciąga do mnie rękę, ale ignoruję ją i z trudem podnoszę się sama. 
- Nie pozwolę zrobić krzywdy moim dzieciom… - szepcę. 
- Ależ ja nie mam zamiaru robić im krzywdy, ani tobie… mimo, że nie dotrzymałaś mojego słowa. Sprytny był ten pomysł z kasetami, ale nie dość sprytny. Właściwie ty i twoi bliscy, wszyscy powinniście już nie żyć, ale… na razie potrzebowaliśmy cię do Tournee. A poza tym podejrzane by było, gdyby wszyscy twoi bliscy nagle poumierali, nieprawdaż? - drżę, słysząc jego suchy, chrapliwy śmiech. Zapach krwi oplata mnie w swoje macki. - Myślę, że wszystko wyjaśni się w swoim czasie.
Zamieram. Patrzę prezydentowi w oczy. Robi mi przejście, więc wracam do sali bankietowej.
Myślę, że wszystko wyjaśni się w swoim czasie.- słowa prezydenta chodzą mi po głowie. Co to może oznaczać? Ile życia nam jeszcze zostało?
Wzdrygam się, ktoś kładzie mi rękę na ramieniu.
To Shinny.
- Szukałam cię, kotku. Będziemy się powoli zbierać, za pół godziny bądź przy wyjściu.
Uśmiecham się smutno.
Słowa Snowa odtwarzam w myślach niczym mantrę. 
Myślę, że wszystko wyjaśni się w swoim czasie.
Robi mi się słabo. 
- Wszystko dobrze?- pyta Shinny, widząc, że zbladłam.
Usiłuję kiwnąć głową, jednak nie daję rady. Ciemnieje mi przed oczami i osuwam się na posadzkę.

niedziela, 25 sierpnia 2013

38.

Pociąg zatrzymuje się na stacji w Dwunastym Dystrykcie. Nie jestem gotowa, by wysiąść. W końcu jednak robię pierwszy krok po schodkach. Drugi, trzeci, o tak, już stoję na peronie. Zewsząd wieje lodowaty wiatr, płatki śniegu szczypią moją twarz.
Rozglądam się. Ledwo wysiadłam z pociągu, a już widzę, że Dwunastka jest najbiedniejszym z wszystkich dystryktów. Zapyziały, brudny dworzec odstrasza swoim widokiem.
Stoję jak wmurowana w ziemię, boję się oddychać. W powietrzu czuć woń śmierci. 
Shinny ciągnie mnie za ramię i zmusza do opuszczenia dworca. Czekają na mnie dziennikarze fotografowie, ale nawet nie spoglądam w ich kierunku. Przepycham się przez tłum.
Zostaję oddana w ręce Strażników Pokoju i odprowadzona do Pałacu Sprawiedliwości. Nogi uginają się pode mną ze strachu. Łzy przesłaniają pole widzenia. Wszędzie, gdzie idę widać biedę, głód, śmierć. Tak bardzo żal mi tych ludzi…
Tak bardzo głupio mi, że będę przed nimi występować.
Zwyciężczyni Igrzysk. Obrzydliwie bogata, opływająca w dostatki.  
Nagle odczuwam obezwładniający ból, który niemal zwala mnie z nóg. Wbijam paznokcie w skórę dłoni i zęby w dolną wargę. To pozwala mi wytrzymać. Blednę. Krew odpływa mi z twarzy. A ból trwa. Jego źródło znajduje się pod moim sercem.
Stoję w brudnym, zimnym, zapleśniałym pomieszczeniu i modlę się, żeby jak najszybciej je opuścić. Mam ochotę zwymiotować, ale powstrzymuję się. Opadam z ulgą na jakieś zakurzone krzesło i czekam na Ekipę Przygotowawczą. Gdy w końcu przychodzą, poprawiają mi makijaż i wciskam się w suknię. Jest zielona,  a jakże, z aksamitu, do ziemi, z długimi rękawami. Czuję, jak ktoś narzuca mi na plecy pelerynę i zapina ją na sukni. Jest brązowa, materiału nie potrafię nazwać. 
Cały strój wygląda elegancko, ale bez przesady, właściwie nawet jak na kapitolińskie standardy, to jest skromny. Cieszę się, że do Dwunastki nie ubrano mnie w jakąś wymyślną suknię balową.
Dostaję znak i wychodzę na scenę przed Pałacem. Od mrozu moje dłonie czerwienieją i palce kostnieją. Chwytam w nie mikrofon i sprawdzam, czy działa. Czuję na sobie spojrzenia całego Dwunastego Dystryktu. Mam ochotę uciec z tego miejsca i schować się w ciepłych ramionach Sama. Ale jestem tutaj sama. On mi nie pomoże. Muszę się nauczyć radzić sobie samej.
Brzmi hymn. Stoję na baczność i spoglądam na rodziny trybutów, którzy odeszli. Jack pochodził z licznej rodziny, ale od Diany byli tylko rodzice. Ich widok sprawił, że poczułam, jak rozdziera mi się serce. Diana. Kochana, cudowna Diana. Musieli bardzo cierpieć, gdy stracili jedyną córkę. 
Gdy zawierałyśmy naszą przyjaźń, niby wiadomo było, że kiedyś się musi skończyć. Ale mimo to każda myśl o tej dziewczynie sprawia mi ból. 
Zmuszam się do spojrzenia jej rodzicom w oczy. Diana była bardzo podobna do swojej mamy. Po tacie odziedziczyła tylko to swoje inteligentne spojrzenie i duże oczy. Zauważam, że para płacze. Dotykam policzka i ku mojemu zdumieniu zauważam, że jest mokry od łez. Ocieram go dłonią.
Hymn milknie a łzy nie przestają spływać z moich powiek. 
Wyłączam się całkowicie. Widzę tylko rodziców Diany i ją samą. Nic więcej.
Nagle orientuję się, że ktoś potrząsa moim ramieniem i wbija we mnie wyczekujące spojrzenie. Nadszedł czas na moją przemowę. Przełykam ślinę, podnoszę mikrofon do ust, ale nie potrafię wydobyć z siebie słowa. Po prostu pozwalam łzom płynąć i stoję, patrząc w kierunku rodziców Diany. W końcu udaje mi się zacząć.
- Ja… chciałam przekazać rodzinom Diany i Jacka najszczersze wyrazy współczucia. Oboje byli dobrzy, mili… Szczególnie bliska była mi Diana. Na arenie nawiązała się między nami cudowna więź, przyjaźń, która, niestety, nie miała szans skończyć się happy-end’em. Jednak chciałam podziękować wam, za waszą córkę. Córkę, która  w tych najgorszych chwilach była mi światełkiem w tunelu. Ona potrafiła sprawić, że nawet w obliczu śmierci uśmiechałam się… Po prostu dziękuję.
Milknę. Rodzice Diany uśmiechają się do mnie serdecznie. Jej mama, nie wiedzieć czemu, gładzi fałdy płaszcza. Czyżby tak jak ja była…?
Ciszę przerywa rozdzierający płacz. Ze zdumieniem zauważam, że wydobywa się spod płaszcza mamy Diany. Okazuje się, że ogrzewała nim dziecko.
Kobieta zaczyna kołysać niemowlę w swoich ramionach, a Strażnicy Pokoju już chcą ją wyprosić, mówiąc, że zakłóca ciszę.
- Nie! - krzyczę i zbiegam ze sceny po schodkach. Strażnicy odsuwają się. Moja wola jest święta. Wszyscy ludzie wpatrują się we mnie z zapartym tchem. Ściągam pelerynę i okrywam nią dziecko, matka Diany patrzy na mnie z osłupieniem i wdzięcznością. Zauważam, że przez chwilę zatrzymuje wzrok na moim brzuchu. Powoli wyciąga dłoń. Kładzie ją na nim. 
Czuję przyjemne ciepło, mimo, że na dworze szaleje mróz, a ja stoję w samej sukience. Zaczyna rozchodzić się od brzucha, a później ogrzewa całe ciało. Widzę, że Strażnicy szykują broń, więc obrzucam ich gniewnym spojrzeniem i nakazuję dłonią, żeby ją odłożyli.
Kładę dłoń na palcach kobiety. Ona płacze. Ściskamy się serdecznie. Pozwala mi wziąć dziecko na ręce. To chłopiec. Jego płacz nie ustaje. Całuję malca w główkę, głaszczę go i śpiewam cichutko tą samą kołysankę, którą śpiewałam kiedyś Dianie na arenie. Ku mojemu zaskoczeniu, dziecko milknie i wpatruje się we mnie wielkimi oczyma.
- Miałeś cudowną siostrę, wiesz? - szepcę mu do ucha, gdy kończę kołysankę. Przez jego oczy przebiega błysk, jakby mnie zrozumiał. Oddaję kobiecie dziecko i całuję ją w policzek. Uśmiecha się. Ojcu Diany ściskam dłoń, po czym zostaję odprowadzona na scenę. Dziwię się, że pozwolono mi w ogóle podejść do rodziny Diany. 
Przez te kilka sekund widzę radość w ich oczach. Później znów następuje pustka. Pustka, która została po Dianie, pustka, której nikt i nic nie jest w stanie wypełnić.
Ile Głodowe Igrzyska potrafią przynieść zła…
Biorę mikrofon do rąk.
- Dziękuję. - mówię przez łzy. Tłum patrzy się we mnie jak zaczarowany. Otwieram usta i zaskakuję samą siebie słowami, które z nich wypływają. - Jak wiecie, niedługo zostanę mamą… To będą bliźnięta. Chłopiec i dziewczynka. Chciałabym ich nazwać imionami najdroższych mojemu sercu trybutów, aby uczcić ich pamięć, aby mieli po sobie pamiątkę na ziemi. Bo często zapomina się o tych, którzy giną na arenie, pamięta się tylko o zwycięzcach, a tak naprawdę, to zmarli powinni być bohaterami… - przełykam ślinę. - Chcę nazwać moje dzieci imionami Diany i Roya.
I wtedy zamieram. Pierwsza wyciąga w górę trzy palce, uprzednio dotknąwszy nimi ust, matka Diany. Zaraz za nią jej mąż, potem już toczy się lawina. Iskra wybucha, wzniecając ogień. Jestem jednocześnie przerażona i wzruszona tym gestem. 
I robię coś, co podpowiada mi serce. Dotykam trzema palcami ust i wyciągam je wysoko w górę. 
Całe zimno, które odczuwałam znika. Teraz jest mi gorąco. Zostaję ściągnięta ze sceny, a tłum uspokojony. 
- Chcę iść na grób Diany. Pozwólcie mi… - z moich ust wydobywa się rozdzierający wrzask, skierowany do Shinny. 
Ta tylko kręci głową ze smutną miną. Padam na kolana i szlocham.
- Chcę… widzieć… jej… grób. - udaje mi się wydyszeć.
W końcu ulegają mi. Zostaję odprowadzona na cmentarz w asyście Strażników Pokoju. Widzę nazwisko na białym nagrobku i klękam. Modlę się, żeby teraz nie cierpiała. Żeby była w raju.
- Bóg nie słucha grzeszników. Zabiłaś wiele osób. - odzywa się w mojej głowie głos Snowa. 
- To przez ciebie! - krzyczę i szlocham. Przypominam sobie momenty, gdy przychodziłam na grób Roy’a. Nie chciałam wtedy wierzyć, że to on, tam pod ziemią. Że jego już nie ma. 
Ale niestety, musiałam.
I taka była bolesna prawda.



__________________________________
Witam po długiej nieobecności ;) Byłam na wakacjach w Chorwacji, wczoraj wróciłam i zaraz napisałam nowy rozdział. Dodatkowo zajmuję się teraz pewną akcją, o której powinniście się wkrótce dowiedzieć ;)
Pozdrawiam wszystkich czytelników i dziękuję za tyle komentarzy :D Dla mnie to bardzo dużo znaczy :D

piątek, 9 sierpnia 2013

37.

- Chyba nie ma żadnych komplikacji. - słyszę. Wzdycham z ulgą. Już od jakiegoś czasu czuję delikatne ruchy dziecka, co wprawia mnie w dziwny nastrój, smutek przemieszany ze szczęściem. I czuję z nim coraz większą więź.
 Lekarka wciąż jeździ dziwnym urządzeniem po moim brzuchu i wpatruje się w ekranik położony na jej kolanach. Po chwili przygląda się mi i Samowi trzymającemu mnie za rękę i pyta: - Chcecie poznać płeć dziecka? 
Patrzymy na siebie z wahaniem, ale po chwili oboje przytakujemy. Kobieta uśmiecha się tajemniczo .
- Na kogo stawiacie? - pyta. 
- Chłopiec. - mówię w tym samym momencie, w którym z ust Sama wydobywa się słowo „dziewczynka”.
Śmiejemy się i spoglądając sobie w oczy słyszymy:
- Chłopiec… i dziewczynka. 
Spoglądamy na kobietę zaskoczeni. 
- Pani Evoy, urodzi pani bliźnięta. 
Płaczę ze szczęścia, a Sam całuje mnie uradowany. Bliźnięta! Podwójne szczęście… Piękny prezent na miesiąc przed świętami Bożego Narodzenia.
Dni mijają w błyskawicznym tempie. Skoro już wiemy, że urodzę bliźnięta, decydujemy się z Samem przyszykować im pokój. Niestety, szybko się męczę, muszę robić przerwy w pracy, a Sam pracuje, więc robota idzie topornie. Malujemy pokoik na zielono, na kolor nadziei. Montujemy po kolei wszystkie urządzenia, wybieramy klosz lampy, dobieramy meble. Oczywiście mogliby to za nas zrobić ludzie z Kapitolu, poszłoby dziesięć razy szybciej, ale chcemy, żeby nasze dzieci miały pokój przygotowany kochającą, rodzicielską ręką, nie przez obcych, wyrachowanych, eleganckich ludzi. 
-Chcę się uwinąć przed Tournee Zwycięzców. - mówię, gdy opadam zmęczona na kanapę. Czas szybko mija, od niespodziewanej wiadomości błyskawicznie mijają dwa miesiące, obfitujące w cudowne wydarzenia, między innymi pierwsze moje Boże Narodzenie spędzone wspólnie z Samem, i Tournee zbliża się wielkimi krokami. Ale pokój jest już prawie gotowy. Nawet szafa jest już pełna dziecięcych ubranek, czekająca, aż jakieś małe istotki je na siebie założą. Na dworze sypie śnieg, migając srebrzystymi płatkami. 
Wystarczy tylko postawić jakieś kwiatki na parapecie, jednocześnie ożywiając pomieszczenie.
Tak też robimy. Pokój jest ukończony dokładnie na dwa tygodnie przed Tournee. Spędzam je szczęśliwa, spacerując z mężem po lesie, pisząc piosenki, jedząc pyszne rzeczy, czyli po prostu obijając się. No cóż, usprawiedliwiam się tym, że jestem w ciąży i trochę relaksu mi się należy. Ale tak naprawdę nigdy nie jestem do końca zrelaksowana. Gdzieś w mojej podświadomości wciąż prześladują mnie wspomnienia z areny. W dodatku czuję jakiś dziwny niepokój związany z ciążą. Coś jest nie tak. Boję się. 
Gdy przyjeżdża moja drużyna, najpierw wszyscy ściskamy się entuzjastycznie, a potem stoję ze spuszczoną głową i wysłuchuję narzekań na temat mojego wyglądu. Faktycznie. Wyglądam na chorą i zmęczoną. Jestem blada, mam ciemne cienie pod oczami, bardzo schudłam i mimo wystającego, wielkiego brzucha, widać mi kości. Nie wyglądam na kilkanaście lat, lecz na trzydzieści. Siadam na fotelu przed lustrem gotowa na kilkugodzinną mordęgę.
- Słoneczko, uśmiechnij się! Tak lepiej. Ślicznie! Ale zróbcie coś z tymi worami pod oczami i z tą bladą cerą. Nie może się przecież pokazać przed kamerami blada jak trup. 
Jęczę. Shinny Richards snuje się w podskokach po moim domu i chichocze, wydając polecenia mi i Ekipie Przygotowawczej. Widać, że kobieta jest w swoim żywiole. Teraz taksuje mnie spojrzeniem od stóp do głów. Ekipa przyciemniła moją trupiobladą skórę odrobiną pudru, wory pod oczami zostały zamaskowane, więc Shinny uśmiecha się z aprobatą. Widać, że Ekipa stara się być dla mnie szczególnie miła, wszyscy zapewniają, że wyglądam pięknie. Myślę, że chcą mnie po prostu trochę podbudować. Widzę w ich oczach troskę o mnie, co jest niesamowicie miłe. Natomiast Shinny jakoś nie zwraca na moje uczucia szczególnej uwagi.
- Ale nie martw się kochanieńka, to dopiero tak zwany „Stan Bazowy Zero”. Jeszcze zrobimy z ciebie bóstwo. - Ekipa obdarza ją nieprzychylnym spojrzeniem, które najwyraźniej źle odczytuje, bo mówi:- Znaczy… oni zrobią z ciebie bóstwo. Postanawiam zacisnąć zęby i wytrzymać długi proces upiększania mnie. Trochę pociesza mnie świadomość, że tym razem nie cierpię sama. Na fotelach obok przygotowywani są Sam, Sue i Dave, rodzice Sama oraz mała Faith. Wszyscy są oszołomieni i raczej nie sprawia im to przyjemności, tylko Faith jest niesamowicie podekscytowana i nie potrafi się doczekać występu w telewizji. 
- Będę wyglądać ślicznie! - stwierdza po przejrzeniu się w lustrze. 
- Ależ ty zawsze wyglądasz ślicznie!- protestuję, ale mała Faith nie słucha mnie. Wpatruje się w Xymenne, która prezentuje jej, jak brokat magicznie błyszczy na jej skórze.
Dzisiaj mam wystąpić przed kamerami. Wywiadów udzielą także moi bliscy. Zaraz później wsiadamy do pociągu i wyjeżdżam do Dwunastki. Mam opowiadać głównie o moim hobby, czyli muzyce. Wybijam sobie z głowy pomysł z pieśniami powstańczymi, który mimo wszystko kołacze się niespokojnie gdzieś w moich myślach. Postanawiam zaśpiewać kilka własnych kompozycji i dać sobie spokój. Prezydent Snow powinien być zadowolony. 
W końcu jestem dostatecznie przygotowana na spotkanie z Paulem, który każdemu daje inny strój. Dostaję zwiewną sukienkę, która optycznie zmniejsza mój brzuch. Wyglądam jak zdrowa, szczęśliwa osoba. Najpierw przeprowadzane są wywiady z innymi, a ja odpoczywam. Potem, gdy przychodzi kolej na mnie, wstaję i oddaję się całkowicie muzyce. Wiem, że nagranie wychodzi świetne. Później odpowiadam jeszcze na parę pytań z życia prywatnego, dotyczących głównie małżeństwa i dziecka. Pokazujemy się przed kamerą razem z Samem.
- Piękna z nich para, nieprawdaż? - trajkocze Shinny, a my szepczemy sobie czułe słówka i chichoczemy. Tego nie można nazwać miłością. To jest na pokaz. Miłość jest między nami, gdy wszelkie kamery znikają z pola widzenia, gdy zostajemy sami, lub z bliskimi. Zero udawania. Cieszę się już na czas, gdy tą miłością będziemy mogli podzielić się z dziećmi. 
Niestety. Przychodzi czas pożegnania. Przebieram się w ciepłe, wygodne rzeczy i narzucam na siebie gruby, zimowy, elegancki płaszcz. Czas znów dostosować się do standardów Kapitolu.
- Będę tęsknić. - ukrywając łzy, obejmuję najpierw Sama, potem Sue, jej męża, rodziców Sama i Faith, no i oczywiście samą Faith, a później wychodzę na mróz. Od razu wsiadam do auta i jedziemy ku stacji kolejowej. Wsiadamy do rozgrzanego pociągu i kierujemy się ku Dwunastemu Dystryktowi. dystryktowi Diany.
Moment, w którym będę musiała spojrzeć w oczy jej bliskim, napawa mnie strachem. 

piątek, 2 sierpnia 2013

36.

Nie wiem, co mnie do tego podkusiło. Nagrałam wszystkie powstańcze pieśni na kasetę i zamówiłam z Kapitolu kolejny tysiąc taśm. Nie zastanawiali się po co mi, przecież jestem zwyciężczynią Głodowych Igrzysk i artystką, w dodatku w ciąży, a takie mają swoje kaprysy. 
Całe dnie siedziałam w domu i kopiowałam zawartość kasety na pozostałe. Po paru tygodniach miałam ukończone tysiąc kaset. Na okładkach napisałam:
Gdy nawet nadzieja będzie zawodzić…
Nie wiem, czemu się oszukiwałam. Myślałam, że pieśni o śmierci, peany na cześć wielkich bohaterów, że to zmobilizuje ludzi do powiedzenia stop.  Ale to zbyt mało. 
Każdy miał obowiązek mieć w domu radio z odtwarzaczem kaset. Często, tak samo jak telewizory, uruchamiało się same, żeby nadać jakieś ważne informacje.
Codziennie brałam do plecaka kilkadziesiąt taśm i podrzucałam je do domów ludzi niezwiązanych z Kapitolem. Roznosiłam je tam, gdzie nadzieja i siła była potrzebna, gdzie mogła przynieść owoce. 
Czułam się źle. Czułam, że coś jest ze mną nie tak. Byłam słaba, słabsza niż na Igrzyskach. 
Wezwałam lekarkę na kontrolę.
- Wszystko jest dobrze. - zapewniała mnie z uśmiechem. Chciałam jej wierzyć. 
Nie potrafiłam. Bałam się. Nie o mnie, ale o dziecko. Złapałam się na tym, że je pokochałam, mimo, że jeszcze nawet nie znam jego płci. Byłam szczęśliwa, że będę miała kolejną osobę do kochania. Z miłością gładziłam brzuch i śpiewałam mu cicho, jak do snu.
Pewnego popołudnia Sam przyszedł do domu przerażony.
- Amy. Coś się dzieje. Nie jest dobrze, chociaż, kto wie? Dzisiaj… dzisiaj w pracy Strażnicy Pokoju zastrzelili trzynastoletniego chłopca. 
- Dlaczego?
- Śpiewał coś. Śpiewał pod nosem jakąś pieśń.
Poczułam, że brakuje mi tchu. Boże, co ja zrobiłam? 
Zabiłam niewinnego chłopca. 
Sam nic nie wiedział. Byłam mu winna wyjaśnienie. Usadziłam go na fotelu i puściłam jedną z niewielu kaset, które zostały w domu. Przez cały czas płakałam. Czułam się winna. 
- Amy, co się dzieje?! - Sam nic nie rozumiał. 
- To ja. To moja wina. Nagrałam te pieśni powstańcze i… można powiedzieć, że ofiarowałam je ludziom. 
Zrozumiał. 
- Skąd je znasz? - spytał z niedowierzaniem. 
W odpowiedzi wyjęłam album spod klapy fortepianu. 
Oglądał go uważnie.
- Piękne rysunki. - stwierdził.
Kochałam je oglądać. Kreska przekazywała w sobie tyle brutalności i bólu… 
- Spójrz.- wskazał na podpis pod ostatnim rysunkiem. Krzyknęłam.
- Przecież… przecież to moja babcia! Linda McClove… matka taty.
Jak to możliwe, że wcześniej tego nie zauważyłam?
Przypomniałam sobie o pamiętniku. Pobiegłam po niego do sypialni, otwarłam na końcu, którego jeszcze nie czytałam, i wróciłam do Sama czytając z zapartym tchem treść brudnych stronic.

17 maja. 
Moja siostrzyczka, Li, ciągle rysuje! Trwa powstanie a ona wciąż bazgrze w jakimś albumie i w dodatku nie chce mi go pokazać! To niesprawiedliwe. Mówi, że pokaże mi, kiedy skończy, ale jakoś nie kończy! 
Nawet ja pomagam żołnierzom. Mama szykuje jakieś paczuszki, które mam im roznosić. Wszystkie dzieci w dystrykcie coś roznoszą, tylko nie Li!
18 maja.
Dobrze, chyba jej wybaczę. Pokazała mi TO dzisiaj. To album. Tam są takie różne piosenki i obrazki żołnierzy. Nie podobają mi się. Są za bardzo smutne. Nie lubię smutnych piosenek!
19 maja.
Moja siostrzyczka bardzo ładnie śpiewa i nauczyła mnie jednej z tych piosenek. Jest tam coś o gwieździe. Ale dzisiaj wyszłam roznosić paczki żołnierzom i gdy jedna dziewczynka śpiewała tą piosenkę, to ją rozstrzelali. Wszędzie było pełno krwi. Popłakałam się i postanowiłam, że już nigdy nie zaśpiewam tej piosenki. Chyba, że będę chciała umrzeć.
20 maja.
Li wciąż je śpiewa. Te złe, smutne, piosenki. Mówię jej, żeby przestała, bo ja nie chcę, żeby ją rozstrzelali, ale ta krowa dalej to robi! Pokłóciłam się z nią i zamknęłam w pokoju. 
Słychać jakieś dziwne dźwięki. Ja… poznaję je. To śmierć. 
Boże. 
Li, mamo, tato, kocham Was… Przepraszam za wszystko
21 maja.
Lisa nie żyje. Jestem jej starszą siostrą. Nazywała mnie pieszczotliwie Li, ale naprawdę nazywam się Linda McClove. No dobrze, właściwie, to jeszcze Linda Mille, ale jestem zaręczona z Henrym McClove i jeśli wróci z wojny, pobierzemy się i przejmę jego nazwisko.
 Moja siostra tak naprawdę nazywała się Elizabeth. 
Mam siedemnaście lat, ale o życiu wiem więcej, niż niektórzy dorośli. Przeżyłam tragedie, doświadczyłam bólu. Dlatego chcę zostać lekarzem, żeby pomagać ludziom. Żeby nie podzielili losu mojej siostry.
Wzruszyłam się, czytając jej ostatni wpis. Kartka jest pobrudzona i splamiona krwią, a dzisiaj ja brudzę ją moimi łzami.
 Lisa nie usłyszała radiowego alarmu i nie zdążyła uciec do schronu. Została w swoim pokoju na poddaszu. Nalot zniszczył górne piętro. Lisa nie miała szans przeżyć, rodzice nie pozwolili mi obejrzeć jej ciała. Jakimś cudem jednak ten dzienniczek przetrwał. Chyba nie miał wyboru. Zawiera wielki kawał historii Panem. Bolesnej, długiej historii. Opowiedzianej oczami dziewczynki, która zbyt wcześnie dowiedziała się, co to okrucieństwo.
Cały czas płaczę. Czuję się winna. To przeze mnie ona zginęła. Gdybym się nie upierała przy tych pieśniach, nie pobiegłaby obrażona do pokoju. Poszłaby z nami do schronu. Gdy tylko usłyszałam alarm, chciałam po nią biec, ale rodzice nie pozwolili mi. Zginęłybyśmy obie. W sumie wolałabym, żeby tak było. Nie miałabym wyrzutów sumienia. Ale nie mogę popełnić samobójstwa, bo spotka mnie kara. Każdy człowiek jest potrzebny na wojnie. 
No właśnie. Każdy człowiek jest potrzebny na wojnie. Za dużo ludzi ginie.
Boże. Modlę się do Ciebie za Lisę, aby dostąpiła zbawienia. Modlę się za Henry’ego, żeby wrócił żywy. Modlę się, abyśmy tą wojnę wygrali. Błagam. 

Przełknęłam ślinę. Wróciłam na pierwszą stronę.

10 marca.
Dzisiaj moje urodziny, więc dostałam pamiętnik! Ale się cieszę! Mogę pisać wszystko, co przyjdzie mi na myśl! Nareszcie nie będę musiała uważać na słowa, jak w szkole. Bo tam nie lubią, jak się za dużo mówi. Mogą nas za to ukarać.
Ale do rzeczy. Jestem Lisa, a właściwie Elisabeth Mille. Mam dziesięć lat. Lubię moją rodzinę i słodycze. Jadłam je raz w życiu i to była najpyszniejsza rzecz jaką zjadłam. Nie lubię wojny. Nie lubię Kapitolu ani moich nauczycieli. Bo oni wszyscy popierają Kapitol, oprócz pani Whiggins, ale ją zamordowali, więc się nie liczy. 
Wojny nie lubię, bo jest zła. Brzydka i smutna. Ludzie umierają, a nie powinni! To wszystko jest takie straszne… oczekiwanie. Nasz tatuś walczy, ale często jest w domu. Za to narzeczony mojej siostry jest na froncie i ona cały czas się o niego martwi. Czy on wróci?- pyta wciąż. Ale ja czuję, że wróci. Nie mam za to pojęcia, czy ja zdołam dotrwać do końca wojny… 

Zapłakałam. Mała czuła, co ją spotka. Henry rzeczywiście wrócił. Linda urodziła tatę, który poznał mamę i rozkochał ją w sobie i w muzyce. A później pojawiłam się ja… 
Zadrżałam. Bałam się momentu, w którym będę musiała wyjaśnić mojemu dziecku brutalność otaczającego nas świata.

poniedziałek, 29 lipca 2013

35.

Róże. Tym razem to nie sen.
Nóż w mojej pokrwawionej dłoni. Sterty kolczastych łodyg i pięknych kwiatów.
Staram się pozbyć całej rośliny, łącznie z korzeniami, żeby znów się nie odrodziła. Nie wierzę, że róże nie oplotły mnie jeszcze diabelskim uściskiem. Już odebrały mi trzeźwość myślenia, obezwładniając niesamowitą wonią.
Robię to, gdy Sama nie ma w domu. Wiem, że chciałby mi pomóc, ale muszę się tego paskudztwa pozbyć sama. Po prostu to czuję.
Zbieram wyschnięte łodygi i kwiaty i wrzucam je po kolei do pieca. Widok płonących róż koi mnie i sprawia mi ulgę.
Ogień trawi róże szybko, jednak smród dymu jest nieprawdopodobny. Mdleję od niego i budzę się godzinę później, leżąc na podłodze z poczuciem bezradności i zdezorientowania.
Ostatni płatek róży spoczywa na moich ustach.

***

Od wesela minęło parę tygodni. Coraz bardziej było po mnie widać ciążę. Czuję się też coraz gorzej. Sama nie było w domu. Postanawiamwyjść na chwilę do lasu i się przewietrzyć. Wiatr rozwiewa moje włosy, powietrze jest czyste i rześkie. Gdzieniegdzie ptaki śpiewają piękne trele.
Spaceruję długo. Nawet nie zauważam, że jakaś dziwna siła skłania mnie do tego, że stoję przed własnym domem. Konkretnie, to starą, spaloną ruderą, w której mieszkałam jeszcze przed śmiercią mamy. Widok ten sprawia, że łzy przesłoniły mi punkt widzenia. Widzę dom płonący ogniem.
Rozwalam drewnianą furtkę ciężkim butem i przechodzę na teren mojego dawnego miejsca zamieszkania.
Ogród jest cały zarośnięty. Dziki. To był żałosny widok. Wrzeszczę.
Na trawie leży martwy kosogłos. Dziwnie powyginany, okrążony przez muchy, do połowy zgnity. Zatykam nos i usta, żeby nie zwymiotować i wbiegam do opuszczonej ruiny.
Kurz.
Brud.
Wspomnienia.
To tu po sobie pozostawiłam. Powybijane, osmalone ramki, w których uśmiechałam się do wspólnego zdjęcia z mamą, tatą i Royem, zdjęcia ślubne rodziców. Biorę jedno z nich do ręki, ale targa mną nagle gwałtowny spazm i ramka z brzękiem roztrzaskuje się w drobny mak. Chcę pozbierać szkło, ale kaleczę palce. Klnąc, rozpoczynam dalszą wędrówkę po domu. Nagle potykam się o odstający dywan.

Zauważam klapę w podłodze. Na początku wygląda jak zwykły fragment podłogi, ale zauważam małą szparę na palce.
Otwieram ją, i kaszlę, bo wzbijam w powietrze tumany kurzu.
Nie widzę absolutnie nic. Wyjmuję z kieszeni zapalniczkę i oświetlając sobie drogę, zeskakuję na dół.
Ląduję na kolanach. Krzyczę z bólu.
Wstaję z trudem i rozglądam się dookoła. Zauważam kartkę, na której ktoś coś napisał. Biorę ją delikatnie do rąk, żeby jej nie zniszczyć. Czytam z zapartym tchem:

Witaj. W miejscu, w którym się znajdujesz, w czasie powstania znajdował się schron. Ludzie przeżywali tu katastrofy, często śmierć bliskich, tragedie. Jeśli się tu znajdujesz, najprawdopodobniej dystrykty znalazły się w niebezpieczeństwie, albowiem naszym zadaniem było utrzymanie tego miejsca w ścisłej tajemnicy. 
Uwierz. Bądź silny. Nie daj się stłamsić Kapitolowi.
Przyjdzie czas, że to w Kapitolu będą musieli ochronić się przed nami.

Jestem wstrząśnięta. Czytam list jeszcze kilka razy, zanim przyswajam sobie jego treść. Schron. To miejsce było świadkiem okropnych zdarzeń, a ja nic o nim nie wiedziałam.
Odkładam list na stół. Zauważam świecę, którą zapalam. Od zapalniczki bije już tak silne gorąco, że muszę mocno się skupić, żeby nie wypuścić jej z rąk. Z ulgą ją gaszę.
Świeca daje o wiele więcej światła. Zauważam w kącie skrzynię. Jest zamknięta na klucz.
Przypominam sobie o jednej rzeczy. Wracam z powrotem na parter i kieruję się ku sypialni mamy. Modlę się, żeby budynek się nie zawalił. Odsłaniam zasłonę. Kopię w ścianę i otwierają się maleńkie drzwiczki. Wyjmuję z nich kluczyk.

Odkryłam to miejsce podczas jednej z wielu zabaw w chowanego. Zasłona była moją ostatnią szansą na udaną kryjówkę. Wtedy przywarłam do ściany, żeby nie było widać wybrzuszenia. I nagle poczułam, że coś wciskam i coś się otwiera. Wtedy po raz pierwszy widziałam kluczyk. Nie wiedziałam, co otwiera, więc o nim zapomniałam.
Aż do dziś.

Z powrotem zeskakuję do schronu, tym razem ląduję uważniej. Kieruję się ku skrzyni. Wsadzam do niej klucz. Zamek obraca się i słyszę ciche szczęknięcie. Uśmiecham się.
Otwieram skrzynię. Pełno w niej kurzu i pajęczyn, jak w całym domu, ale ona pochodzi z czasów powstania. Oglądam jej zawartość. Widzę jakieś zdjęcia, gazety, pamiętnik... Jedna rzecz szczególnie przyciąga moją uwagę.
Wyciągam ze skrzyni mały album. Zauważam na okładce pięknie wyhaftowaną literę "P" otoczoną kwiatami.
Otwieram książkę.
Na pierwszej stronie widzę wykaligrafowany tytuł: Piosenki Powstańcze. Zaciekawiona przeglądam dalej. Widzę teksty i linie melodyczne. Piękne słowa, rzewne melodie... Już nie mogę się doczekać, żeby coś z tego zaśpiewać.
Chowam album prując poszewkę kurtki i wrzucając go za nią. Tak samo robię z jednym numerem gazety i pamiętnikiem.
Zamykam skrzynię na klucz, chowam go do kieszeni i wychodzę ze schronu. Nagle słyszę niepokojący trzask i z bijącym sercem wybiegam, co okazuje się słuszną decyzją. Część dachu nagle zarywa się i spada na podłogę domu. Leżę na trawie przerażona. Parę sekund i mogłam zginąć.
Podrywam się z miejsca i dysząc, biegnę do domu. Wpadam tam szybko i zamykam za sobą drzwi na klucz. Zastanawiam się, gdzie schować zdobycze. Gazetę wkładam pod poluzowany panel pod łóżkiem, pamiętnik za jakiś obraz z grubą ramą, tak, że nie wypada, a album z pieśniami układam pod klapą klawesynu, tak, aby nie było go widać. Spanikowana rzucam się do drzwi, bo słyszę dzwonek.
Sam.
- Co się stało? - zauważa, że jestem przerażona.
- Nic. - kłamię.
Idę do kuchni, przygotowuję nam szybki obiad. Zjadam parę kęsów, ale nie jestem głodna.
Gdy jestem pewna, że Sam nie słyszy, zwracam wszystko w łazience.
- Amy, powiedz, co ci jest. - Sam całuje mnie delikatnie.
- Nic. Naprawdę nic.
Nie wiem, co się wokół mnie dzieje, ale udaje mi się dotrwać do wieczora, a wtedy szybko idę spać.
Śnią mi się koszmary. Mieszają się obrazy pożaru i martwego kosogłosa. Budzę się z krzykiem, Sam przytula mnie do siebie i pozwala płakać do woli. Całuje mnie. Już nie pyta, co mi się śniło. To już jest na porządku dziennym. Wciąż koszmary. Z czasem się przyzwyczaiłam.

Leżę tak, wsłuchuję się w oddech śpiącego Sama, obejmuję go i uspokajam się.
Sen nadchodzi. Budzę się sama.

Myję się, ubieram, jem śniadanie. Następne, co robię, to wyciągnięcie z fortepianu albumu z pieśniami.
Gram pierwszą piosenkę. Jest piękna. Po chwili przekonuję się, że wszystkie są piękne. Czytając słowa płaczę. Tyle osób straciło swoje rodziny w powstaniu... tyle pozostało wdów, sierot...
A to wszystko przez nich. Kapitol.
Przypominam sobie prezydenta Snowa stojącego w moim ogrodzie i uśmiechającego się szyderczo.
 - Jeden wybryk. Jedno niewłaściwe słowo. Jedna powstańcza pieśń, a Sam, Sue i Dave, ta mała smarkula Faith i rodzice jej i Sama, oni wszyscy nie żyją. No i oczywiście ty, więc siłą rzeczy biorąc, także twoje dziecko. - mówił.
Powstańcza pieśń. Pieśń dająca nadzieję. Pieśń, która będzie w stanie poruszyć lud.
Wiele pieśni. Pieśni, które mam zapisane w tym małym albumie przed sobą.
One mogą coś zmienić.
- Będziesz grzeczną dziewczynką? Nie będziesz próbowała wywołać buntu?
Przełykam ślinę.
- Oczywiście.
Odwaga. Czy starczy mi jej tyle, żeby wywołać bunt?
Za oknem słyszę kosogłosa. Powtarza jedną z powstańczych pieśni, które przed chwilą grałam.
Jedna melodia.
Ta melodia daje mi odwagę, żeby złamać przysięgę daną największemu tyranowi w tym kraju.

środa, 24 lipca 2013

34.

Uwaga. Uprzedzam, że na końcu rozdziału znajduje się dosyć długa scena erotyczna, a jak wiecie, to nie jestem dobra w pisaniu czegoś takiego, więc dla Waszego zdrowia psychicznego radzę Wam to ominąć XD


Róże. Wszędzie róże. Usiłuję je połamać, powyrywać, pozbyć się ich. One jednak wciąż są, istnieją. Intensywnie pachną, odurzając mnie swoją wonią. Moje ręce krwawią. Płaczę. Ocierając łzy, pozostawiam na twarzy czerwone smugi. Jestem skuta łańcuchami, wykonanymi z ciernistych łodyg. Prezydent Snow patrzy na to i śmieje się. Jego śmiech jest demoniczny, sprawia, że tracę zmysły. Czy to piekło? Tak. To musi być piekło. Nic innego nie jest takim koszmarem. A z tego koszmaru nie da się obudzić…
- Amy! Amy! Obudź się!!!
Leżę na trawie. Krzyczę. Widzę twarz Sue, która próbuje mnie cucić. Odczuwa wyraźną ulgę, że otworzyłam oczy. Pomaga mi się podnieść.
- Boże, tak się martwiłam… Sam zaczął się niepokoić tym, że tak długo cię nie ma i poszłam cię poszukać… Co się stało? 
Zamarłam. Nie chciałam mówić nikomu o wizycie prezydenta Snowa. Cała drżałam i byłam przerażona.
- Nic, po prostu chciałam się przewietrzyć… no i się słabo poczułam… to chyba przez tą ciążę… ostatnio nie jest ze mną dobrze.
Sue westchnęła.
- Amy, to nie jest normalne. Masz kontakty w Kapitolu, załatw sobie jakiegoś lekarza, czy coś, bo się o ciebie boję… Nie może ci się nic stać… 
Wydaje mi się, że widzę w jej oczach łzy. Abo mi się nie wydaje? Nie wiem. W każdym razie idziemy do domu. Moja suknia jest w opłakanym stanie, cała brudna i wygnieciona, więc najpierw Sue przynosi mi coś do przebrania. Naciągam na siebie niebieską sukienkę do ziemi z białymi akcentami. 
Cały czas myślę o tej wizycie. Jestem przerażona, ale zauważam, że Snow, zamiast mnie utemperować, wzbudził we mnie jeszcze większe pragnienie czegoś, co sprawi, że się wścieknie. Boję się jednak o życie moich bliskich, więc pozostaję w rozterce. 
Wchodzę do salonu, gdzie odbywa się przyjęcie i zostaję entuzjastycznie powitana. Siada obok Sama i całuję go. On przygląda mi się z przerażeniem. Szepcę mu tylko do ucha „wszystko dobrze”, ale wciąż spogląda na mnie nieufnie. Po chwili oddaję się obowiązkom pani młodej. Gawędzę z gośćmi, cały czas śmieję się, udaję, że wszystko jest świetnie. 
Cały czas słyszę w głowie szyderczy śmiech Snowa, czuję aromat róż i krwi, widzę jego przenikliwe, wężowe spojrzenie.
- Co? - nagle budzę się z transu, bo Sam coś do mnie mówi.
- Goście pytają, czy możesz zagrać na harfie.
Skinęłam głową i podeszłam do instrumentu. W pomieszczeniu opanowuje teraz nieprawdopodobna cisza. Przerywam ją delikatnym szarpnięciem strun. Piękna melodia brzmi wszędzie. Aż mnie ciarki przechodzą, gdy gram kulminacyjny moment utworu. Kończę pianissimo. Po chwili rozlegają się brawa. Dziękuję i wracam na miejsce obok Sama. Wtulam się w niego, mając nadzieję, że ten cyrk jak najszybciej przeminie i znajdziemy się sami. 
Nastaje noc, ale goście nie odchodzą, co chwila na stole pojawiają się nowe dania. Wykwintne konkrety i desery, dziwię się, że ludzie mają jeszcze siły jeść. No cóż, takiego wesela oczekuje się od tryumfatorki Głodowych Igrzysk. W końcu, dom zaczyna się wyludniać. Zostajemy tylko ja, Sam, Sue i Dave. W tym czasie obsługa z Kapitolu sprząta i gdy wszystko jest już wypucowane na błysk,  a obsługa wychodzi, Sue i Dave także się z nami żegnają. 
Rzucam się Samowi w ramiona z płaczem.
- Nawet nie wiesz, jak bym chciała mieć z tobą ciche wesele, trwające krótko, z samą rodziną. Z mamą. Z tatą. Z Royem.
On przytula mnie, gładzi po głowie i mówi.
- Wiem, Amy. Ale niestety nic nie można na to poradzić. Takie są reguły gry.
Kiwam głową i kierujemy się do łazienki. Rozbieramy się i wchodzimy pod prysznic. Ciepła woda koi moje zmysły, a Sam je rozpala, pieszcząc mnie i całując namiętnie. Pragnę tego. Czuję ekstazę, uśmiecham się i patrzę mu w oczy. Również się uśmiecha. Widzę, że jest napalony. Błądzi palcami po moim ciele a ja czuję narastające podniecenie i dreszcze. Pozwalam mu na wszystko. Po chwili bierze mnie w ramiona i zanosi do pokoju. Włącza jakąś muzykę na gramofonie i zaczynam tańczyć przed nim najbardziej zmysłowy taniec, na jaki mnie stać. Ciągnie mnie na łóżko. Cały strach, który czułam od rozmowy z prezydentem ulotnił się. Teraz liczy się Sam. Czuję euforię, ekstazę, uniesienie… Nasze ciała są zespolone w jedność, jesteśmy w najwyższym stadium intymnego zbliżenia. Jęczę, krzyczę, daję upust emocjom. Rozrywam paznokciami prześcieradło. Czuję nieprawdopodobnie przyjemny ból, wolność… 
Usta i język Sama wędrują po całym moim ciele. Mam wrażenie, jakby znał mnie na pamięć, całuje wyjątkowo namiętnie miejsca, w których odczuwam największą przyjemność. 
Brakuje mi tchu, wiele razy tracę kontakt ze światem  rzeczywistym. Sam leży wyczerpany obok mnie. Chcę mu sprawić przyjemność. Kładę się na nim i całuję z największym namaszczeniem jego usta, twarz, później szyję, umięśniony tors. Jego jęki podniecają mnie, czuję, jakbym zaraz miała się rozpłynąć. Nie rozróżniam, co jest prawdą, a co nie.
Kładę się na splamionym prześcieradle i dyszę ciężko. Zamykam oczy. Czuję, że Sam znów zaczyna pieścić mnie. Siadam i usiłuję na niego patrzeć, ale po chwili wchodzi we mnie, przez moje ciało przechodzi gwałtowny impuls, naprężam się i po raz kolejny tej nocy doświadczam błogiego uniesienia. Nasze jęki i krzyki harmonizują się. 
Stanowimy jedność.

Ta chwila mogłaby trwać wiecznie. 
Leżę w jego ramionach i staram się chłonąć całe jej piękno.



________________________
...
Co to, k**wa jest?! XD Nie mogę XD Jestem beznadziejna, ale lepsze to, niż nic XD Nie mogłam nie opisać nocy poślubnej, a wolę już mieć tą tragedię za sobą XD Następny rozdział będzie lepszy, obiecuję XD


... No dobra, już publikuję, bardziej tego nie odwlekę. -.-

niedziela, 21 lipca 2013

33.

Stoję jak wmurowana w ziemię. Serce bije mi tak szybko i głośno, że już dawno powinnam być martwa.
- Czego pan chce?! - staram się być miła, ale odrobinę mi nie wychodzi. Odrobinę.
Jego wężowe oczy przeszywają mnie na wylot. Przełykam ślinę.
- Myślę, że pani wie, czego ja chcę. - mówi Snow, uśmiechając się szyderczo. Staram się zachować resztki zimnej krwi. Zapach krwi, przemieszany z aromatem róż, odbiera mi zdolność logicznego myślenia. Cała drżę.
- N… nie mam pojęcia.
Prezydent kiwa głową i śmieje się. 
- No cóż. Niektórzy mają dosyć ograniczone umysły.
Krew. Róże. Krew. Róże. Powstrzymuję się resztkami sił, żeby nie zwymiotować. Odruchowo bawię się obrączką, żeby ukryć strach. Dławię okrzyk, gdy spada na ziemię, a Snow przydeptuje ją butem i podnosi.
- Piękna rzecz. Robota waszego dystryktu, prawda?
Zdobywam się tylko na skinięcie głową. Walczę ze sobą, żeby się nie rozpłakać. Nie mogę patrzeć, jak ten potwór obraca obrączkę w swoich szponach. 
- Czy może mi pan ją odd… - nie dokańczam. Prezydent ucisza mnie, mówi „później” i zamyka obrączkę w pięści. Zaczyna mówić:
- No dobrze, przejdźmy do rzeczy. Mówisz, że nie masz pojęcia, co mnie tu sprowadza? Nie? - kręcę głową. Nic nie wspominam o nagłym przejściu na „ty”. - No dobrze. W takim razie… przypomnij sobie twój występ po Igrzyskach i to jakże… hmm… napawające nadzieją i dodające ducha przemówienie, którego niestety ludność Panem nie usłyszała nawet w połowie. Z jednej strony powinienem ci podziękować. Mam nauczkę na przyszłość. Od tej pory wywiady będą odbywały się w zamkniętym pomieszczeniu pod Ośrodkiem Szkoleniowym, a na wizję będą trafiały z pięciosekundowym opóźnieniem, żeby można było kontrolować transmisję. Zaprzepaściłaś przyszłym pokoleniom ogromną szansę, próbując wywołać bunt, zresztą niezbyt udanie. - teraz zdaję sobie z tego sprawę i czuję palące łzy wstydu pod powiekami. - Ale… z drugiej strony powinienem cię za to ukarać. Póki co tego nie zrobię, bo Kapitol kocha ciebie i twoich bliskich, więc gdyby ktoś tknął ciebie, albo kogoś w twoim otoczeniu, rozpętałoby się piekło. Ale zapamiętaj moje słowa. - przybliżył się do mnie tak, że zamarłam. Czułam łaskotanie przy uchu, gdy do mnie mówił, a jego odór zwalał mnie z nóg. - Jeden wybryk. Jedno niewłaściwe słowo. Jedna powstańcza pieśń, a Sam, Sue i Dave, ta mała smarkula Faith i rodzice jej i Sama, oni wszyscy nie żyją. No i oczywiście ty, więc siłą rzeczy biorąc, także twoje dziecko.
Pierwszy raz doprowadza mnie do krzyku. Trwa on jednak tylko dwie sekundy. W tym samym czasie Snow śmieje się jak szaleniec. 
- Naprawdę myślałaś, że tego nie wiem? Że uda ci się to ukryć przede MNĄ?! Myślałem, że jesteś odrobinę mądrzejsza. Ta kobieta, która robiła ci badania i próbowała zatuszować ich wyniki, już dawno nie żyje. I kolejna osoba umiera przez ciebie. 
Jest to dla mnie bolesny cios. Ile osób już zabiłam? Ile z nich chciało mnie uratować, ułatwić mi życie? Boję się liczyć. Tym razem już nie ukrywam łez.
- Tak, tak Amy. A poza tym i tak w końcu by się wydało. A poza tym Tournee Zwycięzców przypada, gdy będziesz między siódmym-ósmym miesiącem. To by było widać. Jaki był twój cel?
Właściwie to sama nie wiem. Faktycznie, chciałam tego, ale nie rozmawiałam nawet o tym z Chloe. Może się domyśliła?
A może po prostu nie chciała skazywać biednego dziecka na mój los, gdy już dorośnie. Dzieci tryumfatorów już wiele razy trafiały na arenę, bo to gwarantuje większe show. Może nie chciała stawiać na nim krzyżyka jeszcze przed jego narodzeniem.  Chociaż w sumie wciąż nie rozumiem, dlaczego to zrobiła. Tak jak uważa Snow- wydałoby się. Prędzej, czy później. 
- Nie miałam w tym żadnego celu. To nie był mój pomysł.- odpowiadam, starając się hardo patrzeć w oczy prezydentowi.
- Więc dlaczego się zdziwiłaś, że o tym wiem? Ja wiem o wszystkim, co dzieje się w Panem. 
- Nie. - akurat tego jestem pewna.
- Co „nie”? 
- Nie wie pan niczego, Panie Prezydencie.
On zanosi się na to głośnym śmiechem.
- Jeszcze się o tym przekonamy.
Stoimy chwilę w milczeniu. Mój cały strach wyparował. Teraz mam ochotę zamordować tego kapitolińskiego łotra gołymi rękami. 
- Odda mi pan obrączkę, z łaski swojej? - rzucam gniewnym tonem, patrząc mu w oczy.
- Ależ oczywiście, pani Evoy.
Jak w transie patrzę, jak pierścień opada na ziemię. Już mam po niego sięgnąć, gdy Snow znów przydeptuje go swoim buciorem. Spoglądam na niego wściekła.
- Miał pan oddać.
On śmieje się. 
- Oj Amy, Amy. Oddam. Ale obiecaj mi jedno.
- Co?
- Będziesz grzeczną dziewczynką? Nie będziesz próbowała wywołać buntu?
Przełykam ślinę.
- Oczywiście.
Podnosi but. Łapię pospiesznie obrączkę. Jest rozpalona. Piecze, jak żywy ogień. Do tego cuchnie różami i krwią. Z trudem wsuwam ją z powrotem na palec.
- Dziękuję. - silę się na uśmiech.
- Ja również. - Snow wykrzywia usta w okropnym grymasie. - A tak poza tym, ma pani piękny ogród. -  przyłapuję się na tym, że muszę rozejrzeć się dookoła, żeby wiedzieć jak wygląda. Dostrzegam wokół siebie niemal same róże. Prezydent już zniknął, pozostawiając za sobą nieprzyjemną woń.
A ja stoję bezradnie pośród róż, płaczę i przysięgam sobie, że się ich pozbędę.
Za wszelką cenę.
_______________________________
Nie miałam pomysłów na dalsze rozdziały, oprócz zakończenia, ale od tej sytuacji ze Snowem, to mi wpadło mnóstwo rzeczy do głowy, więc możecie zacząć się bać :3